Początkiem grudnia odwiedził mnie w Londynie brat – mój długi weekend rozpoczęliśmy jednym z najlepszych koncertów w moim życiu (o tym w kadrach grudniowych), a dzień później wsiedliśmy w autobus, żeby dotrzeć do Bristolu, gdzie urzęduje aktualnie Norbert.
To był bardzo udany weekend.
Naszym pierwszym punktem w Bristolu był cydr i obiad w hiszpańskiej knajpie, a potem kameralny koncert Frightened Rabbit – wieczór ekstremalnie przyjemny.
Dnia następnego wsiedliśmy w pociąg i pojechali do Cardiff. A Cardiff mogło oznaczać tylko jedno:
…wizytę u przyjaciół z Torchwood…
…i w Tardis.
Mówiąc krótko: nasze whoviańskie serca zabiły mocniej.
Cardiff samo w sobie może wywarłoby na mnie lepsze wrażenie, gdybym nie musiała skupiać się na moich przemoczonych butach: pogoda była podle brytyjska.
Niedzielę zaczęliśmy po brytyjsku.
Piękne słońce nad Bristolem szybko zatarło mój niesmak z Cardiff.
Przypadkiem trafiłam na charytatywny bieg mikołajów.
Bardzo malownicze miasto.
Wycieczka nie obeszła się bez kawy…
… i zajebistego, grzanego cydru.
Trochę przypadkiem zjadłam też najlepszą pizzę w życiu.
Zrobiłam też drugie podejście do mojego punktu z Bucket listy (fałszywe imię w Starbucksie), ale to zakończyło się epickim fiaskiem...
Nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, ale jestem pewna, że do Bristolu jeszcze niebawem zawitam, szczególnie, że wiem, że mam się gdzie zatrzymać.