13/01/2018

Perspektywa

Życie uczy mnie – podśmiewając się przy tym w najlepsze – że nie tylko nikogo, ale absolutnie niczego nie można brać za pewnik. Plan – nieważne jaki – zawsze może spalić na panewce. Bo… a no właśnie chuj wie czemu. Bo tak.
Mój zeszły rok mniej więcej tak wyglądał: plan sobie, życie sobie. Nie żebym działała według jakiegoś specyficznego planu, ale jakieś tam założenia miałam.
Za każdym razem jak się mentalnie gdzieś rozsiadłam i bliska byłam stwierdzenia, że mi tu dobrze, coś zawsze musiało pierdolnąć. Ot, żeby mi udowodnić, że nie, życie nie było, nie jest i nie będzie ani idealne, ani łatwe. Nie jestem w czepku urodzona i albo stawie temu czoła, albo mogę się od razu iść powiesić. I choć były momenty, że perspektywa rzucania się z mostu wydawała mi się kusząca, to koniec końców stawianie czoła chujni uznałam za stosowniejsze.  


Jakiej, kurwa, chujni, zapytacie. Ano tej, której opisywania na blogu, fejsbuku i instagramie skrzętnie wam oszczędzałam przez ostatnie kilka miesięcy. Zdaję sobie sprawę, że z wierzchu moje życie wygląda całkiem zajebiście: nigdy wcześniej nie byłam w tylu różnych miejscach, co w 2017. Ale życie to coś więcej niż zdjęcia z (mimo wszystko skromnych) podróży. A gdy w kwestii podróżowania zaczęło mi się układać po myśli, wszystko inne – dla równowagi najwyraźniej – zaczęło stopniowo się rozpadać. Głównie w głowie.
Chujowo, no ale co zrobię, nic nie zrobię.
Tak najwyraźniej miało być. Miałam nabrać sławetnej „perspektywy”.
Co prawda nie raz w tym roku zadawałam sobie to nurtujące pytanie: ile razy będę jeszcze zmuszona do uwzględniania tej chrzanionej perspektywy? Czy ja by aby nie nabyłam jej już wystarczająco dużo na przestrzeni ostatnich lat? Może wystarczy? Cóż, najwyraźniej nie i trzeba było zrobić mi bardziej pod górkę. Mentalnie. Więc się znowu rozsypałam na milion kawałków, co tym razem (tak dla odmiany) bardzo mocno odbiło się na moim pisaniu – bo pisać w pewnym momencie zupełnie przestałam. A to punkt krytyczny, istne dno osobiste, którego na przestrzeni ostatnich 15 lat nigdy tak naprawdę nie osiągnęłam.
Jasne, wszystko dzieje się po coś. Problematyczne jest tylko to, że jak się faktycznie dzieje, to za cholerę nie wiadomo, po co. To przekonanie przychodzi później. O wiele, wiele później. I cholernie trudno jest sobie czasem wmówić, że te wszystkie komplikacje mają jakiś głębszy (czy w ogóle) sens. Odpowiednią perspektywę zawszę trzeba sobie wypracować. Z czasem i wysiłkiem. A mi na to, w tym roku przynajmniej, zwyczajnie zabrakło sił. I chęci. 
Bo po cholerę mi ta perspektywa, jak ja chcę tylko świętego spokoju?
Co oczywiście gówno prawda, bo jakbym dostała święty spokój, to też by mi odpierdoliło. Święty spokój wcale nie jest dla mnie, nieważne jak bardzo go czasem pragnę.
Ta perspektywa, którą trochę na siłę ciska we mnie życie, jest niezbędna dla równowagi. Z którą, jak ogólnie już wiadomo, mam poważny problem, w niemalże każdej dziedzinie życia. Niechętnie się do tego przyznaję i bardzo niechętnie się z tym problemem mierzę, więc przez znaczną większość 2017 aktywnie i chaotycznie z nim walczyłam. Udawałam, że problemem jest to, co mi się przytrafia, a nie to, jak epicko sobie z tym wszystkim nie radzę. Więc życie mi dokładało, na złość, więcej i więcej. Co się z jedną uporałam, pod nogi leciała kolejna kłoda, zazwyczaj bardziej problematyczna od poprzedniej. I na nic mi było płakanie, że za jakie grzechy i czym ja sobie na to zasłużyłam. Nie tędy droga.
Krótko mówiąc: samą siebie wykończyłam. Doprowadziłam do stanu krytycznego.
Ale najwyraźniej tak musiało się stać. Pisane mi to wszystko było. Żebym nabrała tej cholernej perspektywy (choćby z samego dna). Perspektywy przed którą tak zawzięcie się broniłam, bo wydawało mi się, że już dawną ją mam. Że więcej nie potrzebuję. Że już mam wszystko ogarnięte.
Chuja! Nic nie mam ogarnięte i jeszcze długo nic nie będę mieć ogarnięte.
Owszem, perspektywa jest w życiu niezbędna, ale jej zdobywanie, że tak was (i siebie przy okazji) naprostuję, potrafi być wybitnie chujowym i niewdzięcznym procesem. Który czasem (a może nawet zawsze?) po prostu trzeba przebyć. Za wszelką cenę.
Chciałabym móc powiedzieć, że co potrzebowałam to zdobyłam, ale nie będę się łudzić. Przede mną jeszcze długa droga. Pod górkę, oczywiście.
A jak wasze perspektywy na nowy rok?