10/11/2017

2017: Belfast

Belfast Vital był moją szczęśliwą alternatywą tegorocznego Glastonbury, na które, jak zwykle, nie miałam za co i z kim jechać. Moja jedyna szansa na zobaczenie moich muzycznych Bogów w tym roku! A że przed moimi Bogami miało zagrać Biffy Clyro (swoją drogą stąpający Muse po piętach) i Nothing But Thieves (których pierwszy raz słyszałam w Paryżu i którzy, póki co, zapowiadają się na świetny zespół), bilety kupiłam bez mrugnięcia. Dla siebie i brata. Z pełną świadomością, że moje gardło na pewno nie wyjdzie z tego cało.
A przy okazji zwiedziłam (trochę po łebkach, ale jednak) kolejne brytyjskie miasto.


To, że koncert będzie zajebisty, a ja stracę głos zanim Muse w ogóle wywlecze się na scenę, było oczywiste. Przez pierwsze dwie piosenki Muse musiałam walczyć z gigantycznymi wyrzutami sumienia, bo pierwszy raz w życiu fizycznie nie miałam siły drzeć japy i wymachiwać rękami (nadzieje na to, że Biffy choć na chwilę zwolnią i pozwolą nabrać oddechu na jakiś wolniejszych kawałkach były płonne). Ten koncert trochę przerósł moje fizyczno-wokalne możliwości. Największą niespodzianką było jednak to, że udało nam się zgarnąć DWA wymarzone piórka! Moje już zostało przekonwertowane na naszyjnik.
Belfast sam w sobie nie miał czym zachwycać. Zraził nas trochę już samym kulawym transportem – z koncertu wracaliśmy na piechotę przez calusieńkie miasto, bo autobusu na drugą stronę miasta o tej porze nie było. W innych okolicznościach półtoragodzinny spacer uznałabym za prezent od losu, ale po trzech godzinach darcia, skakania, machania i płakania, głodni i zmarznięci, marzyliśmy wyłącznie o łóżku. Okazuje się, że transport w Krakowie, Londynie i Edynburgu nie mają sobie równych i kompletnie mnie rozpieściły.
Na szczęście Belfast, podobnie jak Glasgow, nadrabiał towarzystwem. Poza Wojciechem, dołączył do nas Jakub (choć nie na koncert, czego teraz pewnie gorzko żałuje, bo, jak na złość,  zagrali jego ulubiony kawałek) – a z tą dwójką oszołomów wszędzie bawiłabym się dobrze. Nasze spotkanie w Belfaście (koniec końców zlecieliśmy się z trzech różnych miejsc) przypieczętowała nieziemska ulewa, która nie tylko przemoczyła nas do suchej nitki, ale i uwięziła na chwilę na przystanku, w który, z okna na poddaszu starego, odrapanego, niczym wyjętego z horroru domu, sępim wzrokiem wpatrywał się jakiś półnagi, blady gość. Creepy!


Na śniadanie i poranną (choć było już bliżej południa) kawę poszliśmy do The National Grande Cafe. Polecamy, niebo w gębie.
W planach mieliśmy free walking tour, ale że moje uszy po koncercie odmawiały posłuszeństwa, a wszystkich nas bolały na potęgę nogi, ulotniliśmy się po pół godzinie i poszliśmy zwiedzać City Hall (czy raczej siedzieć na każdej napotkanej ławce / kanapie).


Budynek robi wrażenie zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Wejście za darmo, więc, będąc w Belfaście, na pewno warto poświęcić mu chwilę.
Same witraże robiły na mnie wrażenie.
Jedną z ciekawszych rzeczy w Belfaście (moim zdaniem przynajmniej) były murale.




Pogoda nas nie rozpieszczała (choć, rzecz jasna, mogło być gorzej), więc skupiliśmy się na atrakcjach pod dachem – więzienie w Belfaście, Crumlin Road Gaol.


Nam się podobało.
Belfast jest raczej szaro-bury…
…ale posiada wielką kolorową rybę ;)
I przejście podziemne, które kojarzy mi się z piątą częścią Pottera.
Wymordowani pobieżnym zwiedzaniem, wieczorem zawitaliśmy do Dirty Onion.  
Na piwo, plotki i cydr.
Knajpa super, z folkową muzyką na żywo. Polecamy bardzo.
Trzeci i ostatni dzień w Belfaście spędziłam już(niestety) sama. W pierwszej kolejności zawędrowałam na St George’s Market, gdzie chciałam sobie kupić lokalnie wyrabianą czekoladę z kawałkami pistacji i różą, ale pech chciał (oczywiście), że właścicielka stoiska nie pojawiła się tego dnia w pracy. Obeszłam się smakiem.
Moim drugim przystankiem było muzeum Titanic Belfast.
Nie powiem, że żałuję wydanych pieniędzy, bo w sumie nie było nudno, ale spodziewałam się czegoś zgoła innego.


Na lunch i deser z popołudniową kawą wpadłam do Established Coffee – jak najbardziej polecam, bo wszystko było pyszne, a i miejsce urocze (choć nieduże).
St Anne’s Cathedral nie wyróżniała się niczym szczególnym…
…dopóki nie zawędrowałam za ołtarz i nie ustrzeliłam takiego kadru.
Patrząc na całość: Belfast mnie nie zachwycił i jeśli kiedykolwiek tam wrócę, to pewnie tylko na czyjś koncert, ale wyjazd sam w sobie był obrzydliwie udany. Zajebista muzyka, świetne towarzystwo i dobre żarcie – wiele więcej mi do szczęścia nie trzeba!