Już podczas zniżania się do lądowania
wiedziałam, że właśnie spełnia się jedno z moich największych marzeń:
wystarczyło, że przebiliśmy się przez ścianę deszczowych chmur, a ja już miałam
wielkiego banana na ustach. Ta soczysta zieleń. Te wiejskie, dostojne
posiadłości w porannej mżawce. Sceneria rodem z filmów; miałam wrażenie, że za
moment dojrzę wśród tych znajomych krajobrazów Norę państwa Weasley’ów.
Pierwszy dzień w stolicy Anglii przywitał
mnie typową angielską pogodą – było zimno, mżyło (co później ewoluowało w
obfity deszcz) i wiało. Całą drogę z Stansed na Liverpool Street wpatrywałam
się w okno. Gdy mijaliśmy stadion olimpijski, świeczki stanęły mi w oczach: bo to
był pierwszy dobrze znany mi obiekt, który zobaczyłam na własne oczy.
Na Liverpool Street zakupiłam swoją
pierwszą Day Travelcard i, wciąż
radośnie oszołomiona, wsiadłam do najstarszego metra na świecie. Obawy
oczywiście były, ale szybko się ich pozbyłam – z mapką, którą otrzymałam przy
kasie, Londyńskie metro okazało się wyjątkowo przejrzyste i przyjemne w obyciu
– na drugi dzień czułam się w nim jak ryba w wodzie (i tak, już tęsknię – i to
znacznie bardziej niż za tym nowojorskim!).
Zdjęcia trzaskałam na prawo i lewo, choć akurat w pierwszy dzień i tak nie zrobiłam ich tyle, na ile miałam ochotę, bo mój gabarytowy aparat trochę przegrywał z paskudną pogodą (przemókł jak i ja – do suchej nitki); to zresztą sprowokowało mnie do ustalenia zasady, której trzymałam się przez całe trzy dni: zdjęcia są sprawą drugorzędną – moją najważniejszą misją było nasycenie oczu widokami, które będą do mnie wracać ponurymi wieczorami.
Jestem przekonana, że nikogo te zdjęcia
nie zachwycą tak, jak zachwycają mnie samą. Wierzcie na słowo: jarał mnie tam każdy,
najdrobniejszy szczegół. Te trzy dni wędrowania londyńskimi ulicami były jak
sen na jawie – tyle razy sobie to wyobrażałam, że moja świadomość nie do końca
ogarniała, że tym razem to dzieje się naprawdę. A chyba nie ma na świecie lepszego
uczucia od świadomości, że oto właśnie przemieniasz jedno ze swoich marzeń we wspomnienie
nie do zdarcia.
Między innymi to miałam na myśli mówiąc o
jarających mnie szczegółach.
Hostel, w którym spędziłam dwie noce,
znajdował się w bliskim sąsiedztwie King’s Cross, jednak mimo to, moje
odwiedziny ograniczyły się tylko do dworca St Pancras. Zwiedzanie King’s Cross
jest jednym z powodów dla których chce tam prędko wracać!
Pierwszym przystankiem w mojej samotnej (ale
jakże ekscytującej i pełnej wewnętrznej, nieopisanej radości!) podróży metrem było
Camden Town.
Deszcz napędzany wiatrem był
nieprzebłagany – przemokłam i przemarzłam tak, że mimo szczerych chęci, nie
byłam w stanie dojść wszędzie tam, gdzie pierwotnie planowałam.
Ale co tu dużo mówić: mimo paskudnej
pogody, nie można było się NIE zakochać. Patrzę na te zdjęcia i czuję jak
rozdziera mnie tęsknota.