[tj.
relacja z Londynu, wstęp]
22
sierpnia 2010 roku, 24 godziny po tym jak zobaczyłam Ich po raz pierwszy
na żywo, nakreśliłam w swojej rozhisteryzowanej notce (na dawno już
nieistniejącym blogu) następujące, pamiętne słowa: I jeśli po wydaniu następnego krążka nie uda mi się pojechać na
Wembley, uznam to za największą porażkę mojego życia. Żadne koszty, żadne
męczarnie mnie nie wystraszą. Zrobię dla takich przeżyć wszystko i stokroć
więcej.
Co
prawda Wembley wciąż jeszcze przede mną, ale jako że z promocją The 2nd Law już pewnie tam nie zawitają,
z mojego postanowienia wywiązałam się po mistrzowsku: nic mnie nie wystraszyło
i pierwsze (śmiało zakładam, że bynajmniej nie ostatnie) stadionowe widowisko w
Londynie mam już za sobą! Ah, i co to było za przeżycie!
Ujmując
cały zeszły weekend w kilku słowach: trzy przepiękne dni życia własnym
marzeniem. I to nie jednym, ale dwoma na raz!
O
zobaczeniu Londynu marzyłam od dawna (i to na długo przed tym zanim pierwszy
raz usłyszałam Muse). W gruncie rzeczy to chyba jedno z moich najstarszych i
najdłużej pielęgnowanych marzeń, sięgających nieśmiałej, 11letniej dziewczynki
na peronie 9 i ¾ (niestety, to marzenie musi jeszcze trochę na mnie poczekać,
bo akurat TA część dworca była w przebudowie…). Mówiąc zwięźle: jak na osobę,
która spędziła miesiąc w Nowym Jorku, wyjątkowo długo czekałam na spełnienie mojej
fantazji o Londynie.
Podejść
było kilka – z reguły charakteryzowały się słomianym zapałem, który gasł przy
pierwszym lepszym zderzeniu z rzeczywistością. W 2009 postanowiłam walczyć z
rzeczywistością i zaczęłam skrupulatnie odkładać pieniądze. Rok temu już prawie
się udało. Prawie, bo rzekomi współtowarzysze nie dopisali, a ja nie miałam
wystarczająco dużo odwagi na wycieczkę w pojedynkę. Wyprawa życia została więc
przełożona (dość wątpliwie) na następny rok. Bo co ma pływać, nie utonie.
Ale
gdy w listopadzie zeszłego roku ogłoszono pierwszy rzut Muse’owych stadionów z
uwzględnionym Londynem, niczym bumerang powróciło do mnie postanowienie z
sierpnia 2010 (owszem, nie Wembley, ale Emirates też nie brzmi źle, a
ostatecznie stadion w Londynie to stadion w Londynie). Oczywiście, decydować
należało się szybko, bo pre-sale odbywała się na dzień przed moją wycieczką do
Łodzi, a oficjalna sprzedaż miała miejsce w dniu koncertu.
Miałam więc jeden dzień by podjąć ostateczną decyzję. Oczywiście, na chętnych i
dysponujących gotówką znajomych nie bardzo mogłam liczyć. Jeszcze trzy lata
temu stanowiłoby to dla mnie barierę absolutnie nie do przeskoczenia; na
szczęście, blisko 4 lata z Muse (w słuchawkach i sercu) coraz mocniej dają o
sobie znać i, ostatecznie, brak towarzystwa został (i to bardzo słusznie)
zredukowany do jednego minusa w mojej tabelce wad i zalet. Plusy przeważyły, 21
listopada kupiłam bilet na trybuny i pojechałam do Łodzi ze świadomością, że po
powrocie będę mogła śmiało zacząć nowe odliczanie.
Puenta
tego wywodu jest taka, że ostatecznie to właśnie Muse popchnął mnie do
spełnienia kolejnych marzeń: to przez Nich zdecydowałam się walczyć z obawami i
sięgać po więcej; to Oni skutecznie nakłaniają mnie (codziennie od nowa) do
przekraczania swoich własnych granic, do wychodzenia ze swojej strefy komfortu;
do życia pełną piersią, bez oglądania się na innych. Do bycia szczęśliwym, tak
po prostu.
Dziś,
po trzech dniach spędzonych w moim (już nie platonicznie, ale realnie)
ukochanym Londynie, z ręką na sercu mogę powiedzieć: gra jest warta świeczki.
I
to prawda, co mówią: life indeed starts at the end of your comfort zone.