Sobota przywitała mnie przepięknym
słońcem. I tym razem nie przemieszczałam się już sama: za przewodnika miałam
Londyńskiego weterana prosto z kuchni od królowej, który nie tylko zrobił mi
kilka pamiątkowych fotek, ale zabrał do Tower of London i nie omieszkał się
podzielić kilkoma ciekawostkami, za co serdecznie dziękuję! ;-)
Pracownicy
Tower mieszkają na jej terenie – wyjątkowo ciekawe miejsce zamieszkania!
Największe
wrażenie w całej Tower robiły oczywiście Crown Jeweles, ale tych nie można było
fotografować. A szkoda.
Kiedyś
w Tower istniała menażeria; dzisiaj, ze wszystkich trzymanych tam zwierząt
zachowano jedynie kruki, które bardzo chętnie pozują do zdjęć.
Kwatery
prywatne – przepiękne.
Zdjęciami
z okolic Big Bena (poza powyższym) nie byłam specjalnie zadowolona (głównie
przez inwazję niemieckich os), więc dzień później wróciłam nad Tamizę. Innymi
słowy: Big Ben z parlamentem jeszcze się tutaj zaprezentuje.
Canary Wharf w sobotnie południe do
złudzenia przypominało mi opustoszałe okolice Wall Street na Manhattanie z 1
września 2008.
Ścisłe
centrum fotografowało się wyjątkowo trudno (tłum turystów nigdy nie sprzyja
dobrym ujęciom), dlatego też moja relacja niespecjalnie powala.
Po
pysznym obiedzie u Chińczyka w China Town, zafundowałam sobie na deser
przepyszne lody (jedne z najlepszych jakie jadłam – plus chłopak z obsługi był
przemiły).
A potem zostawiłam aparat w hostelu i ruszyłam przeżyć jedną z
najbardziej fenomenalnych nocy mojego życia – dreszcz emocji przechodzi mnie na
samo wspomnienie ;-)