Z Camden Town przemieściłam się na Oxford
Street, której fragment przewędrowałam pod parasolem, niechętnie wyciągając
aparat spod kurtki.
Zakupoholiczka
ze mnie żadna, więc gdy tylko zbliżyłam się do następnej stacji metra, bez
wahania wsiadłam i pojechałam dalej: zobaczyć Notting Hill.
Notting
Hill bardzo chciało, żebym je polubiła: to było jedyne 15 słonecznych minut
w ciągu całego dnia.
Jeden
z owych jarających mnie drobiazgów, który kilkakrotnie uchronił mnie od
wypadku.
Złowieszcze
chmury pokrzyżowały moje plany i zmusiły mnie do powrotu do metra.
Moim
kolejnym przystankiem było Baker Street.
Plany
miałam iście zacne (obejmowały nawet deser), ale wiatr i deszcz tak bardzo dał
mi w kość, że po pięciu minutach wróciłam do metra.
Zła,
przemoczona i przemarznięta postanowiłam wracać do ciepłego i suchego hostelu.
To
mój hostel – w środku było ciasno, ale bardzo przyzwoicie.
W
recepcji usłyszałam, że był problem z moją rezerwacją – nic nowego, nie nazywałabym
się jak się nazywam, gdyby coś takiego się nie wydarzyło – na szczęście
skończyło się tylko na strachu i zamiast w sześcioosobowym, zakwaterowana
zostałam w pokoju trzyosobowym. Wysuszyłam się i wyruszyłam badać okolice stadionu.
Pierwszy
raz stałam przed tak ogromnym stadionem – robił piorunujące wrażenie, a sama
świadomość, że na następny dzień zobaczę tam Muse, wręcz powalała.
Ludzie
mówią, że jestem hardcore’owym fanem, ale to nieprawda. Owszem, jestem Muserem
w każdym calu i dla tych trzech gości jestem w stanie zrobić (zapewne stanowczo zbyt) wiele,
ale do innych się nie umywam. Pod stadionem byłam po godzinie 20 – pod wejściem
stał już rozbity namiot. To się nazywa poświęcenie.
Okolica
stadionu, jak i każda inna w której się tego dnia znalazłam, była przepiękna.
Co rusz miałam przed oczami kolejne sceny z filmów i seriali.
Dzień
zwieńczyłam wizytą w pubie, gdzie spotkałam się z Michelle (kolejny harcore’owy fan, do
którego się nie umywam!) i wysłuchałam części koncertu Chasing Melfina.
W
nocy spałam jak zabita.