10/06/2019

2019: Piątka maja


1. Któregoś majowego dnia ociągałam się z wyjściem z pracy. Gdy w końcu, po długich a ciężkich, przekroczyłam próg drzwi, a nawet wyszłam zza pierwszego rogu, z nieba lunęło. Wiem, myślicie teraz pewnie „no przecież Szkocja!”. Otóż nie. W Szkocji burz i ulew jako takich brak. Pogoda jest zmienna, owszem, kropi i mży sobie często, a zwykły deszcz w akompaniamencie szkockiego wiatru potrafi zmoczyć ci wszystko i pod każdym kątem, ale żeby ulewa z grzmotami miała się przez miasto przewalać trzy razy dziennie, to zdecydowanie nie ten klimat. No ale czasem się zdarza i zdarzyło się akurat tamtego dnia. Zaprawiona w bojach i w myśl zasady „z cukru nie jestem, daleko nie mam”, ruszyłam żwawym marszem przez tę ulewę. Ludzie powpychani jak sardynki w progi drzwi patrzyli na mnie jak na wariatkę i może słusznie, bo w dół Cockburn Street schodziłam ze strumieniem przelewającym mi się powyżej kostek. Do pubu dotarłam mokrusieńka. Ale kto by się tym przejmował, skoro zaraz potem na niebie odbył się przepiękny, chmurny spektakl, a szare, kamienne budynki rozbłysnęły pomarańczą wieczornego słońca? Kocham to miasto.