10/06/2019

2019: Piątka maja


1. Któregoś majowego dnia ociągałam się z wyjściem z pracy. Gdy w końcu, po długich a ciężkich, przekroczyłam próg drzwi, a nawet wyszłam zza pierwszego rogu, z nieba lunęło. Wiem, myślicie teraz pewnie „no przecież Szkocja!”. Otóż nie. W Szkocji burz i ulew jako takich brak. Pogoda jest zmienna, owszem, kropi i mży sobie często, a zwykły deszcz w akompaniamencie szkockiego wiatru potrafi zmoczyć ci wszystko i pod każdym kątem, ale żeby ulewa z grzmotami miała się przez miasto przewalać trzy razy dziennie, to zdecydowanie nie ten klimat. No ale czasem się zdarza i zdarzyło się akurat tamtego dnia. Zaprawiona w bojach i w myśl zasady „z cukru nie jestem, daleko nie mam”, ruszyłam żwawym marszem przez tę ulewę. Ludzie powpychani jak sardynki w progi drzwi patrzyli na mnie jak na wariatkę i może słusznie, bo w dół Cockburn Street schodziłam ze strumieniem przelewającym mi się powyżej kostek. Do pubu dotarłam mokrusieńka. Ale kto by się tym przejmował, skoro zaraz potem na niebie odbył się przepiękny, chmurny spektakl, a szare, kamienne budynki rozbłysnęły pomarańczą wieczornego słońca? Kocham to miasto.


2. Najważniejszym punktem mojego maja były drugie w tym roku wakacje, pod postacią wycieczki na północ, z Tomkiem i Renatą, do Glencoe. Fotorelacja oczywiście będzie osobno, przypuszczalnie też nieprzyzwoicie długa (albo podzielona na części), bo zdjęć przywiozłam dosłownie setki. I powiem jedno: za wiele tej mojej Szkocji to ja może jeszcze nie widziałam, ale, no kurwa, wszystko co zobaczyłam do tej pory, z powodzeniem rozkrada mi serce. Prawie wszędzie tam, gdzie wylądowaliśmy podczas tej 7dniowej wycieczki na pewno chcę wrócić. Nie umiem nawet wyrazić tego słowami, cały ten kraj po prostu czyni mnie szczęśliwszym człowiekiem. Na samo wspomnienie tej wycieczki łezka szczęścia kręci mi się w oczku. I chcę tego uczucia więcej, więcej, więcej, jak najwięcej!
 
3. Na nowo zdefiniowałam sobie pojęcie domu. Choć początkiem roku męczyło mnie poczucie mentalnej bezdomności, to z początkiem maja, jakby znikąd, pojawiło się bardzo mocne przekonanie, że jestem dokładnie tu, gdzie być powinnam. Że to moje miejsce, mój dom, moi ludzie. Moje nieszczelne okno (z najlepszym widokiem na dzielni), skrzypiąca podłoga, za mała lodówka, ciemna klatka schodowa i wydający dziwne dźwięki kibel. Mój mały wycinek wszechświata, w którym czuję się bezpieczna i zadowolona z codzienności. Kolejny klocek życiowej układanki wskoczył na swoje miejsce. Tak miało być i będzie dokładnie tak, jak być powinno. Wybieram życie w Szkocji, bo mogę. I za tą możliwość niemo dziękuję każdego dnia!
 
4. W powietrzu czuć lato, więc na tapetę wrócił mój coroczny dylemat. Obiecuję sobie, że jak tylko będzie brzydka pogoda w dzień wolny, zaszyję się w bibliotece albo kawiarni na długie godziny i nadrobię choć trochę tych moich kolosalnych zaległości w zdjęciach, publikacjach i pamiętniku. I jakoś tak każdego kolejnego dnia wolnego wychodzi to cholerne słońce, którego rzekomo mamy w Szkocji deficyt (ja tam nie odczuwam), i mój plan idzie w las. Bo przecież nie będę siedzieć w domu, kawiarni czy bibliotece, gdy zza okna mruga do mnie słońce! Bo co jak co, ale Szkocja nauczyła mnie doceniać i w pełni wykorzystywać dobrą pogodę. Zwłaszcza że jest się gdzie tym słońcem cieszyć.
 
5. O ile przed wyjazdem do Glencoe potrafiłam wejść na Artura trzy razy w tygodniu (trzeba było trochę podreperować kondycję!), tak po tej wycieczce nie było tygodnia bez wizyty na mojej ukochanej wyspie, która przez większość czasu wcale wyspą nie jest. Ktokolwiek gdziekolwiek mnie śledzi, na pewno już nie raz o Cramond słyszał. Nie ma w Edynburgu miejsca, które kochałabym odwiedzać bardziej – to jeden z sztandarowych punktów odwiedzin każdej kolejnej duszy składającej mi w stolicy Szkocji wizytę. Szanse na to, że w słoneczny dzień wolny wyląduję na Cramond wysoko przekraczają pięćdziesiąt procent, szczególnie w okresie wiosenno-letnim, gdy można tam spędzić z książką błogie godziny. Ubóstwiam widok z powyższego zdjęcia – pierwsze spojrzenie na dno oceanu!