27/05/2019

Kraina tęczy i jednorożców

Gdy w listopadzie 2016 wyjeżdżałam z Polski po raz pierwszy, trzęsąc się ze strachu jak przysłowiowa osika, gdzieś z tyłu głowy majaczył mi wielki (choć nieśmiały) plan na życie nomada. Chciałam spróbować życia, jakie z powodzeniem prowadzili moi ówcześni przyjaciele z hostelu, a które mocno mnie wtedy fascynowało. Choć brałam pod uwagę, że życie może szybko zweryfikować moje plany (których nie śmiałam wtedy głośno nawet nazwać planami), Londyn z założenia miał być tylko pierwszym przystankiem na mojej długiej drodze doświadczania życia w anglojęzycznych krajach. 
No i owszem, Londyn był pierwszym – bardzo mi wtedy potrzebnym – krokiem, choć jak się okazuje, niekoniecznie na tej samej drodze. Bo ta droga swoim zwyczajem ewoluowała.




Jeszcze przed wyjazdem do Londynu uparcie wszystkim pytającym powtarzałam, że choć mam jakiś ogólny zarys moich życiowych, podróżniczych planów, to nie traktuję ich zbyt poważnie – pozostaję otwarta na każdą opcję, cokolwiek mi życie szykuje. Bo kto wie, może zakocham się w kimś na zabój i już nigdzie nie będę się chciała bez niego ruszać? Ba, może nawet podświadomie to właśnie w pogoni za tym niesprecyzowanym kimś w ten świat w ogóle wyruszyłam…?
Że tym kimś okaże się Szkocja (w bardzo szerokim jej znaczeniu, zaznaczmy), a niekoniecznie jakiś jeden Szkot, bynajmniej nie przewidziałam, ale chyba właśnie o tą nieprzewidywalność mi w tym wszystkim chodziło. Stało się: zakochałam się bezgranicznie i nagle przeszły mi marzenia o roku w Australii, dwóch w Kanadzie i pół w Nowej Zelandii. Wciąż chcę te miejsca zobaczyć, jasne, ale już niekoniecznie się tam przeprowadzać.
Wbrew temu co sama dość długo próbowałam sobie wmówić, daleko mi do przebojowej podróżniczki 21 wieku. Choć przyznaję, że przeżywałam mocną fascynację tematem, wcale nie podnieca mnie objechanie całego ziemskiego padołu. Nigdy nie planowałam zwiedzić setki państw i mieszkać na każdym kontynencie, bo tak naprawdę interesował (i wciąż interesuje) mnie tylko niewielki tego świata wycinek. I to jest jak najbardziej w porządku. Ale musiały minąć ponad dwa lata od mojej pierwszej wyprowadzki za granicę, żebym wreszcie uświadomiła sobie jak bardzo motałam się w tych ucieczkach przed samą sobą, karmiąc się jakimś obcym, cudzym, złudnym marzeniem.
Wyjeżdżałam z Polski rozbita, niepewna, ze złamanym sercem, poczuciem pustki i strachem, który na przekór wszystkiemu pchał mnie do przodu. Nie miałam nic do stracenia. I w rzeczy samej, jedynie zyskałam. Może niekoniecznie to, czego się spodziewałam i bynajmniej nie od razu. Londyn, choć istotnie był spełnieniem moich długoletnich marzeń, nie zatrzymał mnie na dłużej, a Edynburg, choć serce skradł mi momentalnie i nieodwołalnie, nie uchronił przed mentalnymi rozterkami i równią pochyłą w wielki, mętny, czarny dół. Wracałam więc do Polski z tymi samymi, jeszcze bardziej ciążącymi na duszy uczuciami, z jakimi (czy raczej przed którymi) uciekałam rok wcześniej do Wielkiej Brytanii. Desperacko potrzebowałam resetu, odbicia się od dna, kolejnego przewartościowania własnych priorytetów. Musiałam zmierzyć się ze swoimi własnymi, wewnętrznymi demonami, które przez rok pieczołowicie zakopywałam pod nowymi bodźcami, a które zjadały mnie od środka.
Drugie podejście do Edynburga (po czterech miesiącach wydrapywania się z dna tej wielkiej, czarnej studni) było zupełnie innym doświadczeniem: nowym rozdziałem, ale tym razem z siatką bezpieczeństwa i istotną wiedzą, której nie miałam o sobie rok wcześniej. I choć planu jako takiego wciąż w moim życiu brak, to po tym niesamowitym, przełomowym roku jaki tu przeżyłam, wiem, że to tutaj chcę budować swoją bazę. Po długich rozterkach to przekonanie przyszło niespodziewanie, ale jest wyjątkowo silne. To jest moje miejsce, mój dom. Czuję to wyraźnie, pod skórą, pod opuszkami palców, całą sobą.
Ostatnie dwa lata nauczyły mnie zresztą, że podróżować można wszędzie, niekoniecznie daleko i również (a może właśnie przede wszystkim) wewnątrz siebie. To, czego mi było potrzeba to nie podróży na drugi koniec świata i miliona nowych doświadczeń, ale wykreowania „nowej” siebie. Jasne, wyjazd (i wszystkie z nim związane, życiowe komplikacje) bardzo mi w tym pomógł, ale nie był celem samym w sobie, jedynie środkiem transportu na drodze, po której (mniej lub bardziej świadomie) stąpam praktycznie od dziecka. Tak, to kolejny klocek tej wielkiej układanki, który właśnie wskoczył na swoje miejsce i potwierdził, że w życiu wszystko ma jakiś sens i do czegoś prowadzi. Mnie zaprowadziło do Szkocji. Szkocji, która jest moją osobistą krainą tęczy i jednorożców, drobnych, codziennych cudów i niesamowitych kolorów, których nie dostrzegałam nigdzie wcześniej.
To, że do Polski już raczej nie wrócę, nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem. Przez ostatni rok nie pisałam wiele, ale chyba i między tymi nielicznymi wierszami szło wyczytać, że naprawdę dobrze mi tu gdzie jestem.