To był mój piąty raz w Alpach. Trzeci raz w tych Austriackich. I na cztery alpejskie kurorty, które miałam okazję poznać, tegoroczny Stubai wypada najgorzej. Zapewne duże znaczenie w mojej ocenie ma tutaj nieudana pogoda: w pierwszej połowie tygodnia męczyły nas wyjątkowo podłe temperatury, które na lodowcu wahały się od -20 do -30 stopni (poniżej od -10 do -20), co przypłaciłam odmrożeniem czubka nosa. W środę pogoda załamała się do tego stopnia, że zamknięto wjazd na lodowiec z powodu wysokiego zagrożenia lawinowego. W czwartek i piątek było już o wiele cieplej, ale za to nie ustawał okropny, lodowaty i silny wiatr, który uniemożliwił działanie większości tras, co z kolei przyczyniło się do „korkowania się” tras działających.
Ale do nieprzyjaznych warunków pogodowych dochodzi też kwestia samego kurortu. Zdaję sobie sprawę, że wyrażałabym się o tym wyjeździe zupełnie inaczej, gdyby to nie był mój piąty raz, i gdybym nie miała porównania z takimi miejscami jak włoskie Val di Sole (absolutny numer jeden), czy austriacki Kitzsteinhorn (lub Solden). Porównując więc, przyczepiam się do dwóch rzeczy. Po pierwsze wyciągi: krzesła w najbardziej odsłoniętych miejscach (czyt. tam gdzie najbardziej piździło) były zupełnie odsłonięte (czyt. orczyki lub krzesła bez osłon), a samo wyjeżdżanie zajmowało trzy razy więcej czasu niż zjeżdżanie (w normalnych proporcjach wynosi ono zazwyczaj dwa razy więcej). Po drugie trasy: jak na ilość wyciągów i rozpiętość kurortu było ich niewiele, w dodatku niezbyt trafnie oznakowane: przykładowo puszczasz się na krechę po długim, płaskim, niebiesim odcinku, a potem trafiasz na pionową ściankę rodem z czarnej trasy.
Za to nasz „apartament” w Alpejskim domku, ok. 20km od lodowca, był całkiem do rzeczy.
Ale do nieprzyjaznych warunków pogodowych dochodzi też kwestia samego kurortu. Zdaję sobie sprawę, że wyrażałabym się o tym wyjeździe zupełnie inaczej, gdyby to nie był mój piąty raz, i gdybym nie miała porównania z takimi miejscami jak włoskie Val di Sole (absolutny numer jeden), czy austriacki Kitzsteinhorn (lub Solden). Porównując więc, przyczepiam się do dwóch rzeczy. Po pierwsze wyciągi: krzesła w najbardziej odsłoniętych miejscach (czyt. tam gdzie najbardziej piździło) były zupełnie odsłonięte (czyt. orczyki lub krzesła bez osłon), a samo wyjeżdżanie zajmowało trzy razy więcej czasu niż zjeżdżanie (w normalnych proporcjach wynosi ono zazwyczaj dwa razy więcej). Po drugie trasy: jak na ilość wyciągów i rozpiętość kurortu było ich niewiele, w dodatku niezbyt trafnie oznakowane: przykładowo puszczasz się na krechę po długim, płaskim, niebiesim odcinku, a potem trafiasz na pionową ściankę rodem z czarnej trasy.
Za to nasz „apartament” w Alpejskim domku, ok. 20km od lodowca, był całkiem do rzeczy.
Taki mieliśmy widok z balkonu późnym popołudniem.