Miesiąc temu z niemałymi (dla siebie samej) emocjami pisałam o polskim antysemityzmie, który ostatecznie okazał się być bardziej tekstem o dyskryminacji tak w ogóle, i dość szybko zlał się z moim wezwaniem do głosowania w wyborach, w obronie praw mniejszości LGBT+. Dziś, również z niemałymi emocjami, podejmuję kolejny chodliwy temat.
Obserwując przez ostatnie dni wycinek większego obrazka, doszłam do wniosku, że naszym największym wrogiem wcale nie jest polityka, władza czy pieniądz, ale niechęć do nawiązywania dialogu i brak otwartości umysłu. Zagrożeniem dla twojego świata wcale nie jest prawica czy lewica, ale ta jawna niechęć do wysłuchania (ze zrozumieniem!) drugiej strony i kwestionowania własnych opinii, które coraz rzadziej bazują na rzetelnej wiedzy. Krytyczne myślenie i szukanie równowagi, to dziś, jak się okazuje, prawdziwy rarytas. I najwyraźniej gdy zauważysz ten problem raz, widzisz go już potem wszędzie. Ja go dziś widzę w dyskursie społeczność transgenderowa versus Rowling.
Zabierając się za pisanie tego tekstu, byłam prawie pewna, że będzie to kolejna jałowa debata na temat tego, czy czyjeś złe czyny automatycznie niwelują wszystkie dobre (trochę jak w przypadku kontrowersyjności Jacksona). Wyszedł mi tekst o czymś zupełne innym.
Mamy dziś nieznośną potrzebę przypinania metki każdej jednej opinii. Wszystko musi być czarno-białe, nigdy szare. Posługując się tą polaryzującą retoryką, bazując na tym jednym tekście, mogę uchodzić za prawicową bigotkę, ale już spojrzawszy na mój tekst o wyborach prezydenckich w Polsce: karygodna ze mnie lewaczka. Co by dziś nie powiedzieć, jakkolwiek otwartym na dialog i konstruktywną dyskusję by się być nie chciało, i tak cię zaszufladkują. Nie wypada być szarym, głupotą jest stać po środku.
I to mnie strasznie smuci, bo bez wyważonego środka nie za bardzo można przecież mówić o jakiejkolwiek równowadze.