24/07/2020

Jak polubiłam swój akcent

Dziś o moim akcencie w języku angielskim, o którym pośrednio wspominałam już przy okazji odpuszczania i Londyńskich obserwacji.
Jak powszechnie wiadomo, odkąd tylko zaczęłam się angielskim poważniej interesować – a już szczególnie od czasów moich językowych studiów – marzył mi się brytyjski akcent. Najpierw ten królewski, prosto z BBC, bo to jego uczono nas na fonetyce. Potem bardzo chciałam brzmieć jak mój ukochany David Tennant. Albo James McAvoy. Albo Simon Neil. Albo James Johnston. W tej kwestii nic się zresztą nie zmieniło: szkockie akcenty, nawet te najbardziej szorstkie, wciąż niezmiennie rozpuszczają mi serducho.
Przeprowadziłam się do tej mojej wymarzonej Szkocji, poznałam kilku Szkotów z którymi się nawet zaprzyjaźniłam i, choć wciąż niezmiernie mnie cieszy, gdy ktoś zwróci mi uwagę, że „o, to zabrzmiało bardzo po szkocku”, to jakoś mi z tym szkockim akcentem przeszło. W ogóle z jakimkolwiek akcentem mi przeszło. Bo mój własny jest całkiem w porządku.
Ale nie myślcie sobie: droga do tego wniosku była długa i wyboista.


Nigdy nie zapomnę, jak na pierwszych zajęciach z fonetyki nauczycielka zapytała mnie (i to całkiem poważnie) ile lat mieszkałam w Stanach Zjednoczonych – okazało się bowiem, że moje obsesyjne oglądanie amerykańskich seriali dla nastolatek (do czego, notabene, natchnęła mnie wizyta w Nowym Jorku i odkrycie, że umiejętność ułożenia gramatycznie poprawnego pytania nie daje nic, jeśli nie potrafi się zrozumieć odpowiedzi) wpoiło mi mocny amerykański akcent, z którym potem aktywnie walczyłam całe studia. Pięć lat pleniłam, a niektórzy wciąż skłonni byliby się kłócić, że nie wypleniłam, bo pewne naleciałości zostały.
Już na długo przed pójściem na studia zdawałam sobie sprawę, że orłem to ja nie jestem i wybitną językową jednostką nie zostanę. Jeśli pięć lat studiów językowych czegoś mnie nauczyły, to na pewno tego, że do akcentów i wymowy to ja słuchu nie mam, nie miałam i nigdy mieć nie będę. Ot, nie moja bajka. Trochę niechętnie się do tego przyznaję, ale przez długi czas rzeczywiście nie mogłam się z tym pogodzić i ciągle planowałam to zmieniać, bo przecież ciężką pracą wszystko można. No cóż, może i można, ale nie zawsze warto. Bo ta moja chęć bycia perfekcyjną, przez lata bardziej mi życie zatruwała niż ułatwiała. I była bardzo skuteczną blokadą w mówieniu po angielsku: perspektywa zrobienia z siebie debila wymawiając jakieś słowo źle, skutecznie mi usta zamykała.
A nie owijajmy w bawełnę: wymowa w języku angielskim to najbardziej wkurwiająca, nielogiczna, irytująca i wymagająca część nauki tego, jakby nie patrzeć raczej prostego języka. Jasne, znajdą się tacy, którym przychodzi to naturalnie, bo mają do tego „ucho”, ale to wyjątki potwierdzające regułę: akcentu nauczyć się jest najtrudniej. To też jeden z powodów, dla których płynne mówienie przychodzi ostatnie: po czytaniu, słuchaniu i pisaniu.
Ja długo, bardzo długo, tego swojego nieidealnego akcentu jawnie nie znosiłam. Przeszło mi dopiero po jakimś roku mieszkania za granicą. Dotarło do mnie wtedy, że odmian akcentów języka angielskiego jest pierdyliard i mój wcale nie jest najgorszy. To trochę jak z moim imieniem: w Polsce wolałam gdy mówiło się do mnie „Ana”, bo to przecież bardziej brytyjskie, a teraz mając wybór, zazwyczaj namawiam moich anglojęzycznych przyjaciół, by mówili do mnie „Ania”, bo to jednak sto razy bardziej urocze, nawet jeśli często w towarzystwie zdradza, że jestem z Polski. W ustach Szkotów swoje polskie imię po prostu uwielbiam. I ponieważ bliscy mi tu Szkoci mój akcent polubili, sama zaczęłam się do niego przekonywać. Bo może nie jest idealny, ale za to zrozumiały i mój własny.
Jasne, miałam ochotę podskakiwać z radości, gdy szkocki przyjaciel próbował mnie kiedyś przekonywać, że nie byłby w stanie stwierdzić, że nie jestem z Wysp – bardzo to było z jego strony miłe (szczególnie, że kilka dni wcześniej przyszło mi meldować jakąś uprzedzoną do imigrantów pindzię z południa Anglii), ale prawda jest taka, że on za dobrze zna już mój głos, tak samo jak i ja za dobrze znam jego. Możecie mi godzinami opowiadać jakiego to on mocnego, Szkockiego akcentu nie ma, dla mnie to po prostu jego głos – naturalny, zwyczajny, codzienny. I vice versa.
Moim największym osiągnięciem w angielskiej wymowie (w której wciąż robię i pewnie zawsze już robić błędy będę) jest bez wątpienia to, że nie brzmię jak typowa Polka. Mój akcent jest bez wątpienia europejski: często biorą mnie tutaj za Niemca albo Holendra, ale za Polaka prawie nigdy. I z tego to ja jestem nawet dumna.
Jasne, nie jest to mój wymarzony szkocki akcent, ale jest to akcent na miarę moich możliwości. Bo jak nie zawsze można mieć to co się chce, to zawsze można docenić to co się ma. I tak robić gorąco polecam.