Nigdy nie lubiłam Walentynek. Jedyne które wspominam dobrze, to te sprzed roku, gdy mój przyjaciel, będąc równocześnie dobrym przyjacielem dla swoich współlokatorów (którzy, jako para, chcieli spędzić walentynki we dwoje), zapytał czy mógłby się zwalić do mnie na niezobowiązujący film i pizzę, jeśli oczywiście nie mam innych planów. Pytał ze szkockiej uprzejmości, bo obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że planów nie mam. Filmu koniec końców nie obejrzeliśmy: przegadaliśmy kilka godzin ciurkiem, aż zrobiła się pierwsza w nocy. Nie bardzo pamiętam o czym dokładnie rozprawialiśmy, ale następnego dnia wstałam (o 6 rano, gdy za oknem ciemno, zimno i ponuro!) w podejrzliwie dobrym humorze. Ech, powinnam się była wtedy domyślić…
Tegoroczne Walentynki zastały nas jako parę.
Co bynajmniej nie sprawiło, że awansowały w moim świątecznym rankingu: wciąż o wiele wyżej cenię sobie Tłusty Czwartek.
[pierniczki domowej roboty nadesłał nam brat z narzeczoną]