Problemy z katolicyzmem zaczęłam mieć po liceum (w którym, co zabawne, byłam obsesyjnie wręcz religijna). Kwestionowanie przyszło nie wiadomo skąd i rozsądek po prostu nie dawał za wygraną. Przemęczyłam tak kilka kolejnych lat, co niedzielę uczestnicząc w mszy świętej, bo to rodzinny rytuał. Kazania spędzałam na przemian albo dostając białej gorączki od wykłócania się z księdzem w mojej głowie, albo wyobrażając sobie jak zaaranżowałabym przestrzeń wewnątrz katedry, gdyby dane mi było przerobić ją na cokolwiek innego (spoiler alert: kilka lat później odkryłam, że w Szkocji już dawno na to wpadli). Ku niezadowoleniu rodziny, w drodze z kościoła do domu, zaczęłam wytykać nieścisłości kazań i nauk Kościoła. Z tygodnia na tydzień coraz gorliwiej, aż w końcu rodzicielka mi powiedziała, że jak tak bardzo mnie to denerwuje, to może lepiej żebym na te msze nie chodziła.
Od tamtej pory byłam w kościele, w ramach nabożeństwa, może ze dwa razy. Na ślubie.
Nie chcę urazić wierzących, ale bez Kościoła żyje mi się o niebo (sic!) lepiej. Już szczególnie odkąd mieszkam w mocno świeckim kraju.