21/06/2021

Życie bez Boga

Problemy z katolicyzmem zaczęłam mieć po liceum (w którym, co zabawne, byłam obsesyjnie wręcz religijna). Kwestionowanie przyszło nie wiadomo skąd i rozsądek po prostu nie dawał za wygraną. Przemęczyłam tak kilka kolejnych lat, co niedzielę uczestnicząc w mszy świętej, bo to rodzinny rytuał. Kazania spędzałam na przemian albo dostając białej gorączki od wykłócania się z księdzem w mojej głowie, albo wyobrażając sobie jak zaaranżowałabym przestrzeń wewnątrz katedry, gdyby dane mi było przerobić ją na cokolwiek innego (spoiler alert: kilka lat później odkryłam, że w Szkocji już dawno na to wpadli). Ku niezadowoleniu rodziny, w drodze z kościoła do domu, zaczęłam wytykać nieścisłości kazań i nauk Kościoła. Z tygodnia na tydzień coraz gorliwiej, aż w końcu rodzicielka mi powiedziała, że jak tak bardzo mnie to denerwuje, to może lepiej żebym na te msze nie chodziła.

Od tamtej pory byłam w kościele, w ramach nabożeństwa, może ze dwa razy. Na ślubie.

Nie chcę urazić wierzących, ale bez Kościoła żyje mi się o niebo (sic!) lepiej. Już szczególnie odkąd mieszkam w mocno świeckim kraju.



Początkowo myślałam, że pochłonie mnie ogień piekielny lub chociaż okropne wyrzuty sumienia. Wiedziałam przecież, że sprawiam tym przykrość bliskim. O dziwo stało się wręcz odwrotnie: ogarnęła mnie nieopisana ulga. Przestałam się zmuszać do czegoś, co wypada, a co już od dłuższego czasu mocno mi w sercu nie grało.

Z perspektywy lat, mimo że mam sporo dobrych wspomnień z Kościołem związanych, nie potrafię już wskazać choćby jednej rzeczy za którą bym tęskniła. Poczucie wspólnoty i wszystkie związane z nią rytuały można odtworzyć na wiele świeckich sposobów. Wciąż świetnie potrafię natomiast wyliczyć to, co wciąż gotuje we mnie krew. I z czego efektami mentalnie zmagam się do dziś.

 

Wstyd

O tym mogłabym spokojnie książkę napisać. Odpakowywanie i dekonstruowanie tego wielowarstwowego, zakorzenionego od malusieńkiego wstydu, to jest robota na całe życie. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, wszyscy czynimy źle, wszystkim nam należy się kara. Przyjemność to grzech, zadowolenie też. Dążenie do szczęścia, szacunek dla samej siebie (egoizm!), sprawianie sobie przyjemności, a nawet okazanie wyrozumiałości – w katolickiej podświadomości to wszystko podszyte jest niekończącymi się wyrzutami sumienia. Bo powinieneś być tutaj przede wszystkim dla innych, ewentualnie dla Boga, nigdy dla samego siebie. I tak nam właśnie rosną pokolenia bardziej zainteresowane tym co robi i ile zarabia sąsiad, niż oni sami. Całe życie nas zawstydzano, więc i my spieszymy zawstydzać innych, jako że to jeden z niewielu znanych nam sposobów na zwrócenie uwagi. Osądzanie ludzi ze swojego rzekomo wyższego stanowiska moralnego, to przykra norma. Powinni się przecież nawracać!

 

Skromność

Nie należy się wychylać. Nie wypada pokazywać ciała, mieć swojego zdania, odzywać się bez pozwolenia, podnosić głosu, kłócić o swoje. Nie wolno uprawiać seksu przed ślubem, mieszkać razem też nie. Nastaw drugi policzek i pobożnie czekaj na swoją nagrodę w niebie. I cała ta idea spowiadania się z grzechów! Gdy jakiś czas temu chłopak powiedział mi, że nie bardzo może sobie to wyobrazić, okazało się, że ja sama też mam z tym teraz problem. To są mgliste, wyparte wspomnienia, od których cierpnie mi skóra. Na samo wspomnienie co 16letnia, ułożona, pobożna Ania opowiadała księdzu na spowiedzi, wierząc że to straszne grzechy, przeszywa mnie nieprzyjemny dreszcz. 

 

Cierpienie

Niewiele jest rzeczy, które brzydzą mnie bardziej niż gloryfikowanie cierpienia, które momentami zahacza o zmuszanie do niego. Ta idea błogosławionego męczeństwa, które w zatrważającej liczbie przypadków jest zwykłym szantażem emocjonalnym. Zobacz jak mam ciężko, a taki ze mnie dobry człowiek, tak bardzo się wszystkim poświęcam. Próba przekonania, że cierpienie nie upadla, a uszlachetnia. Że cierpienie ma cel, że walka nie ma sensu, że tak ma być, wszystko w rękach Boga. Znoś to, to Bóg tak chciał. Ciche pochwalanie bierności, której nie cierpię najbardziej na świecie!

 

Anty-feminizm

Ja przepraszam, ale nie dość, że całość opiera się na piśmie sprzed wieków, w którym sprawy kobiece albo w dużej mierze przemilczano albo ukazano w nienajlepszym świetle, to wystarczy spojrzeć na hierarchię kościoła i jego nauczanie w kwestii małżeństwa, żeby dojść do wniosku, że kobieta jest „gorszego sortu”. Podwładna. No nie, kuźwa, mamy dwudziesty pierwszy wiek i wystarczająco dużo aktualnych, równościowych problemów, żeby jeszcze dawać sobie wchodzić Kościołowi na głowę. Religia mi z feminizmem nie gra, i tyle.

 

Hipokryzja

Bo z jednej strony mamy skromność i męczeństwo (choć wymagane głównie od wiernych), a z drugiej patrzenie z góry i złote (dosłownie) pałace. Z jednej strony posłannicy Boga i siły wyższej, których tylko On może sądzić, a z drugiej pchają się w politykę z butami tylko głębiej i głębiej. Z jednej strony ratunek dla biednych i uciśnionych (najlepiej w odległej Afryce, bo przecież nie na własnym podwórku), a z drugiej traumatyzowanie dzieci na całe życie – i przy tym jeszcze czelność krycia tego. Z jednej strony Bóg kocha wszystkich, ale gej, lesbijka i osoba trans to przecież chory człowiek jest. Orwellowska dwójmyśl w najczystszej postaci!

 

Niejeden mi próbował tłumaczyć, że to trzeba rozgraniczać, że nie każdy ksiądz jest zły, że nie o instytucję tutaj przecież chodzi. No cóż, ja tego rozgraniczyć nie potrafię i nie chcę. Religii – jakiejkolwiek – jestem po prostu przeciwna. Jak komuś to pomaga dobrze żyć: spoko, nie oceniam. Ale osobiście unikam jak ognia, bo widzę w tym o wiele więcej strat niż zysków.

Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że można być dobrym człowiekiem bez Boga. A już na pewno wiem (z autopsji), że można być człowiekiem o wiele szczęśliwszym.