Pisałam już, że mam dość studiowania. Bo mam. Ale mam też po dziurki w nosie moich studiów podyplomowych. Bo choć wyznaję zasadę, że żałowanie jest dla słabych, to trudno mi było na nie nie kląć przez ostatnie dwa tygodnie.
Pół roku edytorstwa doprowadziło mnie do dwóch ważnych wniosków: po pierwsze, redakcja tekstu niewiele ma wspólnego (prawie nic!) z pisaniem samym w sobie, a po drugie, brak w tym kreatywności, co momentalnie zabiło cały mój początkowy entuzjazm. Bo co jak co, ja muszę pracować kreatywnie.
Mogę mieć te swoje wieczne wątpliwości, ale faktom przeczyć nie będę: tworzyć (jakkolwiek) po prostu muszę, inaczej durnieję. Nieistotne na ile nośne, oryginalne i sukcesywne to moje tworzenie jest czy będzie, być po prostu musi. Bo poprawianie przecinków i wyłapywanie cudzych błędów kreatywne bynajmniej nie jest i – mówiąc krótko – doprowadza mnie do szału. Nie mam już ambicji zostać chodzącym słownikiem czy gramatycznym nazistą. Przez chwilę wydawało mi się, że to nie zaszkodzi (a może nawet pomoże), ale te kilka miesięcy pozbawiło mnie wszelkich złudzeń. W dupie mam taką robotę.