10/06/2016

Ale ci fajnie!

No więc wróciłam z tego Londynu, żeby zaraz znowu wyzbierać się do Pragi (o tym za tydzień), a w między czasie jeszcze trochę popracować i poudawać, że piszę tę cholerną magisterkę. Współlokatorka chwali mnie za kondycję, a z prawa i lewa sypią się standardowe „ale ci fajnie”. Z jednej strony bardzo to lubię, ale z drugiej potwornie potrafi mnie to wkurwić. Bo czasami za tym „ale ci fajnie” (bądź „ale ci zazdroszczę”) kryje się mała, cicha pretensja. BIERNA pretensja. Do mnie, do życia i świata przede wszystkim. Nigdy do siebie.
No bo tobie „się udaje”, a mi pozostaje tylko cierpieć w kącie.  
Ta, jasne.


Ale zanim odbierzecie to jako atak na każdego potencjalnego osobnika mówiącego mi „ale ci fajnie”, pozwólcie sprecyzować: nie mam na myśli ludzi, którzy wybrali sobie inną życiową ścieżkę lub są na innym etapie w życiu (czy to emocjonalnie czy materialnie) niż ja. Ich „ale ci fajnie” jest zazwyczaj szczere i niczym nie podszywane. Tacy zazwyczaj mają świadomość, że w życiu nie można mieć wszystkiego: coś za coś, a wszystkie decyzje i wybory niosą za sobą konsekwencje, którym trzeba umieć stawiać czoła. Mnie na nerwy działają tylko ci, którym się wydaje, że mi to wszystko samo przychodzi i generalnie mam o wiele bardziej sprzyjające warunki do spełniania mniejszych i większych marzeń niż oni. Gówno prawda!
Dobra, nie będę wam tutaj pierdolić, że wszyscy mamy równe szanse, bo nie mamy – świat nigdy nie był sprawiedliwy. Owszem, jestem szczęściarą, ale wcale nie większą niż te osoby, które tą bierną pretensję (chociażby nieświadomie) przejawiają.
Pokażmy na przykładzie. Opowiadając o swoich wyjazdowych planach (które pewnie i tak częściowo nie wypalą, bo życie ma w zwyczaju wiele rzeczy weryfikować) usłyszałam kiedyś od znajomej, że „fajnie by było mieć takie plany, ale dla niej już jest za późno”. Cała się zagotowałam. Na co jest dla niej, kurwa, za późno? Na ruszenie dupy z kanapy? Laska na nic nie umiera, rodzina zdrowa i w komplecie, męża, dziecka na utrzymaniu (lub w drodze) i kredytu na dom (lub takowego w budowie) nie ma, ledwie ćwierćwiecze na karku, ale dla niej jest za późno. Bo na taki wyjazd to był czas tylko w dziurze pomiędzy maturą a studiami, której nie odważyła się zrobić. Serio, kurwa?
Inny znajomy z kolei opowiadał mi kiedyś jak bardzo chciał zawsze być leśniczym i jak „niewiele by mu wtedy do szczęścia potrzeba było”, a kiedy zapytałam go, dlaczego nim po prostu nie zostanie, prawie mnie wyśmiał. A z mojej strony to wcale nie miał być żart. To było normalne, całkiem poważne pytanie. Phi, no co ty, gdzie tak teraz, nie bądź śmieszna. Przecież studia zacząłem, przeprowadziłem się, pracę jakaś znalazłem… nie ma nawet jak.
To pieprzone założenie, że „rzeczywistość” i wiek zawsze zweryfikuje twoje marzenia i to im – rzeczywistości i wiekowi (który w tym przypadku jest wymysłem kulturowo-socjalnym) – a nie marzeniom trzeba się bezsprzecznie poddać! Bo tak trzeba, tak przecież „wypada”. Ni chuj wie komu i po co, ale wypada. No jak mnie takie podejście wkurwia!
Że truzim, że pieprzysz, że jeszcze nic o życiu nie wiesz, że łatwo ci mówić.
A no właśnie wcale nie łatwo jest mi to mówić! Dlaczego wszystkim się wydaje, że spełnianie swoich marzeń to jest lekka i przyjemna sprawa? Nie, kurwa. To jest mentalne (i nie tylko) zapierdalanie od rana do nocy, wieczne przetasowywanie priorytetów, zmienianie nastawienia, walka z własnymi barierami, lękami, urojeniami. Ja się ciągle uczę, szukam, potykam się, popełniam błędy. I to nie tak, że się nie boję, bo boję się w chuj i prawie bez przerwy, ale ten strach ciągle oswajam. Uczę się działać nie pomimo niego, ale razem z nim właśnie. Bo jak się uprzesz, to możesz go przekuć w pozytywną, twórczą energię. Łatwe to nie jest, ale da się.
Do spełniania marzeń trzeba mieć (czy raczej wyhodować sobie) przede wszystkim jaja. Bo to wspomniane „szczęście” (które czasem próbuje mi się zarzuci) tylko bywa (z rzadka) i cała misterna sztuka polega na tym, żeby je w odpowiednim momencie, spontanicznie i od razu wyłapać i wykorzystać, a nie bez przerwy dawać się zjeść jakimś irracjonalnym lękom lub cudzym, zewnętrznym oczekiwaniom, które nijak mają się do tego, co tak naprawdę chcielibyśmy ze sobą, swoim życiem i emocjami zrobić.
Wszystko to, czym się tutaj chwalę (głównie dla swojej własnej przyjemności) jest owocem mojej wewnętrznej walki. Satysfakcjonującej cholernie, owszem, ale niemniejednak walki, która czasem bardzo męczy. Więc zanim zasugerujecie (choćby podświadomie), że mam lepiej, łatwiej i w ogóle „ale zazdro”, weźcie pod uwagę, że patrzycie na pierwsze efekty długofalowego (i czasochłonnego) procesu, a nie jakiś chrzaniony łut szczęścia.
Ogarnij człowieku, że twój problem wcale nie leży w tym, że ja „mam lepiej”, a ty gorzej. To jest tylko w twojej głowie. Owszem, na pewną są jakieś nieliczne wyjątki, ale ja tu nie o takich: na 90% szanse i możliwości mamy dokładnie takie same. Tylko ja drążę kroplą w skale, a ty szukasz wymówek w czynnikach zewnętrznych (które, owszem, mogą być sporą przeszkodą lub nie lada wyzwaniem, ale na pewno nie definitywnym przekreśleniem twoich marzeń – a na to najczęściej im pozwalamy) zamiast skupić się na swoim własnym podejściu. Nie tyle do świata, co siebie samego. Swoich potrzeb. Lęków. Marzeń. Nie pracujesz nad tym, nie działasz, nie wierzysz w zmiany. Pozwalasz się tym swoim lękom kompletnie omamić…
Mimo tego, że wierzę w los (czy też znaczące przypadki), wierzę też (a może nawet bardziej), że bez twojej nieustannej, świadomej pracy i wysiłku, nic nie przetrwa – nawet to, co w przypływie gestu zrzuci na ciebie szczodry los.
I nie miejcie złudzeń: sama jestem tylko na początku tej (długiej i ciężkiej) drogi. I nie mogę nikomu (a już tym bardziej sobie) zagwarantować, że za jakiś czas nie postanowię sobie zawrócić albo zjechać na pobocze i rozbić permanentny obóz, podszyty „szarą rzeczywistością”.
Who the fuck knowsWho the fuck cares.
Liczy się tylko tu i teraz. A teraz wierzę. I działam na miarę swoich możliwości.