22/01/2016

Nie bój się, głuptasie!

Przed wami jedna z lekcji wyniesionych przeze mnie z 2015 roku: o tym, jaki człowiek bywa głupi i ile z życia traci, gdy się boi. Bo ja się zawsze panicznie wszystkiego bałam i traciłam na tym więcej niż przewiduje ustawa.
Dopiero od niedawna aktywnie z tym durnym strachem walczę i szczęśliwie obserwuję pierwsze, małe, maciupeńkie wręcz, ale za to bardzo pozytywne tej walki efekty.


Historia, którą przyszłam wam opowiedzieć, zaczyna się od Internetu. Konto na CouchSurfingu mam od roku 2012, w Krakowie mieszkam od września 2013, ale dopiero postanowienia noworoczne 2015 skłoniły mnie do zmiany statusu z “NOT ACCEPTING GUESTS” na “WANTS TO MEET UP”. Taka dziecinnie prosta, w zasadzie nic nie kosztująca mnie czynność, a ile potrafiła w moim życiu zmienić! I to na lepsze, oczywiście.
Co prawda to nie tak, że znalazłam miłość życia (chlip, chlip), czy nawet nie to, że mam już gdzie spać w Paryżu, bo oprowadzałam po Krakowie sympatycznego francuza. Bez przesady, nie można mieć wszystkiego (i to jeszcze od razu). Tak naprawdę, za pomocą CouchSurfingu spotkałam się tylko z trzema osobami. Samych propozycji miałam, rzecz jasna, więcej, ale albo nie pasował mi termin, albo osoba, która spotkanie proponowała. Nie ukrywajmy, choć może niekoniecznie mam w czym przebierać, przeprowadzałam, przeprowadzam i przeprowadzać wciąż zamierzam ostrą selekcję, bo wierzę w skreślanie. I intuicję.  
Tymi trzema osobami byli kolejno: wiecznie uśmiechnięty Japończyk, którego bez reszty zachwyciła zupa kalafiorowa, zakochany w Batmanie Egipcjanin mieszkający w Katarze i trzaskający zdjęcia Pakistańczyk z Finlandii. Z każdym spędziłam raptem jeden wieczór, ale z powodzeniem były to jedne z najciekawszych wieczorów pierwszej połowy zeszłego roku.
Bo to jedno głupie kliknięcie i trzy wieczory poświęcone zupełnie obcym ludziom nauczyły mnie więcej lub przynajmniej tyle samo, co wyprawa do Londynu. Jakim cudem? Ha, bo po nich poszła lawina, która doprowadziła mnie do miejsca, z którego mogę patrzeć na rok 2015 z niekrytą dumą. Bo w tym roku osiągnęłam to, na czym zawsze bardzo mi zależało: przestałam bać się ludzi i zaczęłam do nich gadać po angielsku. I to bez wyjeżdżania z kraju!
Wystarczyło trochę nowych doświadczeń, parę potknięć (tak, potknięć!), kilka ciepłych słów, zaryzykowanie z pracą w obcej mi bajce i oto jestem częścią hawańskiej rodziny, która we wszechobecnej chujni już niejednokrotnie przywoływała mi uśmiech na usta, a na co dzień dostarcza masy nowych doświadczeń i szans na spełnianie mniejszych i większych marzeń. Czasem nawet takich, o których sama nie wiedziałam, że je mam.  
Pierwszy z brzegu przykład: na mojej Bucket Liście jednym z pierwszych punktów było (bo już skreślone!) skumplowanie się z kimś z wysp (szeroko pojęte UK): dziś mam w gronie znajomych dwóch Brytyjczyków (co prawda nie rodowitych, ale z brytyjskimi paszportami i adresami), z którymi łączą mnie wspomnienia najfajniejszych nocnych zmian jakie do tej pory miałam. Jak to nie jest super, to nie wiem co jest.
Nie będę kłamać: choć wcale nie mam przez to mniej nasrane w głowie (wręcz przeciwnie), to naprawdę dobrze się teraz bawię i, co więcej, mam całkiem ekscytujące plany na niedaleką przyszłość. Bo wreszcie wiem, że strach jest nie po to, by go zwalczać, ale by go oswajać. Może być małymi kroczkami i w żółwim tempie – byleby tylko nie przestawać.
No bo na co się wszystkiego tak panicznie bać?
Tak jak kolega w pracy powiedział mi kiedyś (słusznie sfrustrowany) „Anja, live a little!”, tak teraz ja mówię wam: zbierzcie te swoje cztery litery z metaforycznej kanapy, spójrzcie strachu w oczy i zacznijcie żyć, jakkolwiek już tam sobie chcecie. Bo świat wcale nie gryzie. A przynajmniej nie bardziej od tego siedzenia na kanapie i użalania się nad sobą.