01/01/2016

Skąd bierzesz tę siłę?

To zdarza się rzadko, bo (jak niejeden mi już wygarnął) zwykłam ludzi raczej onieśmielać, ale czasem, tak od wielkiego święta, ktoś się zacznie zastanawiać skąd biorę tę swoją niezbitą, pozytywną energię. I zawsze wtedy mam ochotę reagować tak, jak zwykłam reagować na każdy zasłyszany w moim życiu komplement: sarkastycznym prychnięciem lub histerycznym wybuchem śmiechu. Ja i pozytywna energia? Serio, kurwa?


Ale potem szybko się reflektuję: wróć, przecież już od dobrych paru lat staram się być tą pozytywną energią nieustannie naładowana i bardzo fajnie, że ktoś, choćby od święta, to zauważa. No więc dlaczego by nie spróbować odpowiedzieć?
Najogólniej rzecz biorąc, ta energia to wynik odpowiedniego myślenia. I wypadkowa wszystkich tych rzeczy, które decyduję, że są dla mnie ważne i niezmiernie mnie inspirują. I których potem konsekwentnie i kurczowo się trzymam. Jak Muse na przykład.
Trochę smutek i żałość przyznawać, że te życiowe inspiracje prawie nigdy nie są z własnego podwórka, ale na ludziach zaczęłam polegać mniej już po gimnazjum. Nie twierdzę, że całe życie miałam jakiegoś wybitnego pecha, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że sama koleżanką dekady nigdy nie byłam. Zresztą na to (jak zwykle) wpływa wiele różnorakich czynników, o których można by napisać pięć innych tekstów. Fakt pozostaje faktem: zamiast na ludziach (którzy zawodzili) zaczęłam polegać najpierw na papierze, a potem na sobie. I stąd właśnie egocentryzm, cała ta debata o aktywnych, moje piśmiennicze zboczenia i najnowsze próby bycia sobie bardziej przyjacielem niż zagorzałym wrogiem.
A z tymi pozytywami zaczęło się od tego, że któregoś chujowego dnia (bo chujnia mądrym wnioskom sprzyja) wymyśliłam sobie, że stanę się dokładnie taką osobą, jaką bardzo chciałabym spotkać. Że się nie dam temu, co wokoło i pokażę wszystkim, że można i że naprawdę największym błędem jest nie spróbować. Że będę drugą Rowling, Dunham albo Bellamym. I to nie to, że odniosę sukces ich pokroju, bo to bynajmniej nie ode mnie zależy, ale po prostu będę robić swoje, tak jak oni, na przekór wszystkiemu i wszystkim. Nie pozwolę iskierce zgasnąć i będę sobie wmawiać, że mogę góry przenosić tak długo, aż w końcu którąś ruszę. Będę jak ten zasrany bohater z Invincible. Choćby bez drugiej połówki.
Plan świetny i pewnie już niejednemu przez myśl przemknął.  
Więc tak, pierwsze próby jego egzekucji kończyły się dokładnie tak jak to sobie wyobrażacie: epicką porażką. Bo się chciało tu, teraz i od razu. Bo złych dni miało nie być, a wielki zły świat miał istnieć tylko w piosenkach. Ale po czterech krótkich lekcjach, jakie od życia dostałam na przestrzeni ostatnich dwóch lat, zmieniłam nastawienie i pozytywy same zaczęły się do mnie kleić. Czy może to ja zaczęłam kleić się do nich.

Lekcja pierwsza: jesteś szczęściarą, nie spierdol tego.
Bo jak się już ma jakieś możliwości (jakiekolwiek) na starcie, to źle byłoby z nich w pełni nie skorzystać.

Lekcja druga: świat jest… jakim go sobie namalujesz.
Zły, niesprawiedliwy i pojebany, ale jak się postarasz, to może być też pełen inspiracji, możliwości i drobnych radości.

Lekcja trzecia: nie daj sobie wmówić, że się nie da.  
Proste to nie jest, kosztować może wiele, ale będę się kłócić, że warto pielęgnować w sobie tego niepoprawnego idealistę. I to każdym kosztem.

Lekcja czwarta: trzymaj się siebie.
W życiu najważniejsza jest (dla mnie) samo-świadomość. Nikt nie zna (i nie pozna) cię lepiej niż ty sam/a, więc naucz się sobie ufać i nie daj sobie wmówić: co czujesz, co powinieneś/, na co cię stać, a na co nie. Wytycz sobie własne granice i nie przestawaj rozsądnie ich rozciągać.

Lekcja piąta: rób to z pasją albo wcale.
Cokolwiek i wszystko. Bo życie ma cię jarać, cieszyć, boleć, smucić, radować, wkurwiać i satysfakcjonować. Przeżywaj całym/ą sobą i czerp z tego garściami. A, tylko nie zapominaj tego innym okazywać (bo ja czasem zapominam)!

Przyspieszonego kursu nie polecam – najlepiej jest się uczyć na swoim własnym przykładzie, w swoim własnym tempie. Bo między mądrym gadaniem a mądrym myśleniem wyrwa jest jednak spora. O tej między myśleniem a działaniem już nawet nie wspominając.
Dlatego nie kryję: ja o tę pozytywną energię walczę ze sobą każdego zasranego dnia.
I właśnie taką walkę wam wszystkim – na nowy rok – polecam.