22/05/2015

Guru: odpowiedni człowiek w odpowiednim czasie

Jako osoba, która usiłuje być aktywna, kreatywna i produktywna, jestem łasa na wszelkiego rodzaju inspiracje: zarówno pozytywne, jak i negatywne. Tak jak określiliśmy to kiedyś na naszym spotkaniu creative writing: staram się być “gąbczasta” tj. otwarta na bodźce, nowe doświadczenia i najdziwniejsze nawet myśli.
Dlatego gdy na mojej drodze pojawia się ktoś, z kogo mogłabym czerpać garściami, bez wahania rzucam się w wir obsesji. I czerpię do zrzygania. Niektóre inspiracje zjawiają się tylko na chwilę, inne nieustannie przychodzą i odchodzą, ale są wśród nich cztery czołowe postacie, które swoim inspiracyjnym wpływem zrewolucjonizowały moje życie.
I dziś je przedstawiam, choć większość przedstawiania w ogóle nie wymaga.

Guru numer jeden: Rowling
To brzmi bardzo przeciętnie, wiem.  Jasne, odkąd filmy zniknęły z tapety, ta Pani trochę nijak ma się do mojej teraźniejszości (wciąż nie przeczytałam żadnej z jej „mugolskich” książek), ale wierzcie na słowo: nie mogło jej tu zabraknąć. I każdy, kto znał mnie na przestrzeni lat 2001-2009 na pewno kiwa teraz potakująco głową. Psychofanka pełną gębą.
Może to śmieszne, ale tak było: gdyby nie książki o Harrym Potterze, nigdy nie doszłabym do miejsca, w którym aktualnie się znajduję (a to bardzo fajnie miejsce). Potter był pierwszą prostą na mojej wciąż rozciągającej się drodze do celu. Bo za nim, to już poszło domino: jedno pociągnęło drugie i proszę bardzo, rewolucyjne dojrzewanie przybrało taki, a nie inny kształt. Chwała Bogu. A ponieważ jestem z rodzaju tych, co wierzą, że nic nie dzieje się bez przyczyny, to Rowling od przeszło dziesięciu lat nie schodzi z mojego piedestału, a do Pottera żywię największy (bo trochę może dziecięcy) sentyment.
I jestem więcej niż pewna, że to już nigdy się nie zmieni: bez względu na to ile fantastycznych książek i pisarzy przyjdzie mi jeszcze poznać, Potter i Rowling pozostaną tymi najważniejszymi. Bo pierwszymi.


Guru numer dwa: Matt Bellamy  
To, że trzej panowie z Devon są moimi bohaterami, wszyscy doskonale już wiecie.
Znawcy mówią, że w udanych związkach najważniejsze jest wyczucie czasu i to prawda. Mój związek z Muse od lat sukcesywnie rozwija się właśnie dlatego, że to był odpowiedni zespół w odpowiednim czasie, zarówno z ich, jak i z mojej strony. Trudno wyobrazić mi sobie lepszy scenariusz, bo z perspektywy lat doskonale widzę, że nic nie działo się tutaj bez przyczyny. I choć czasem bardzo chciałabym móc się pochwalić obecnością na ich koncercie w 2003, to i tak za nic nie cofnęłabym czasu. To był najpiękniejszy grom z jasnego nieba w moim życiu.
Sam Matt trochę musiał się naprodukować zanim ostatecznie przyznałam mu tytuł mojego Guru. Niewykluczone że dużą rolę odegrała tu moja wątła (wówczas) znajomość języka angielskiego, której rozwijania bynajmniej nie ułatwiał jego akcent i tendencja do mówienia z prędkością światła. Ale jak tylko zaczęłam rozumieć jego telefoniczne wypowiedzi w radiu: przepadłam bezpowrotnie. Kocham tego człowieka miłością platonicznie nieprzepastną: na samą myśl świeczki stają mi w oczach. Nie umiem wymienić ani jednej rzeczy, której w nim nie lubię (choć od jakiegoś czasu jest ich mniej o krzywy ząbek): nawet te krzyczące o pomstę do nieba wyczucie gustu darzę miłością bezwzględną. Jestem największą fanką jego niezdarności, idiotyczności i śmieszności jaką moglibyście sobie wyobrazić. Serce topi mi się za każdym razem, gdy robi coś głupiego, o bananie mimowolnie cisnącym się na usta nawet już nie wspominając. I chyba nie muszę przypominać, że to właśnie na przykładzie Matta uwierzyłam w twierdzenie, że mózg jest najseksowniejszą częścią męskiego ciała?

Guru numer trzy: Najlepszy Nauczyciel Ever
Ponieważ jest to osoba spoza kręgu celebrytów, musicie obejść się bez nazwiska.
Jak miałam w życiu kilku wspaniałych nauczycieli, którzy znacząco przyczynili się do tego gdzie i kim teraz jestem, tak tylko jeden z nich sprawił, że zapałałam miłością zarówno do samej edukacji, jak i do tego, co z nią robię. Nikt nigdy tak dobrze nie mobilizował mnie do pracy. I nikt nigdy tak mocno we mnie nie wierzył, równocześnie boleśnie uświadamiając mi (i bezwzględnie wytykając) wszystkie braki i niedociągnięcia. To była wybuchowa mieszanka, petarda wręcz, która trochę w moim życiu namieszała, ale i udowodniła mi zajebiście ważną rzecz: warto. Warto się uczyć, samodzielnie myśleć, walczyć o marzenia, wychodzić poza schemat i być po prostu serdecznym.
Każdemu (bez wyjątku) życzę takiego nauczyciela, bo nie dość, że z niekłamaną pasją, to jeszcze złoty człowiek. Ze świecą drugiego takiego szukać.

Guru numer cztery: Lena Dunham
To moje najświeższe odkrycie. Kojarzyłam ją wyłącznie jako Hannę z Girls (które oglądać bardzo lubię) aż do dnia w którym Ula (jak jeszcze jej nie czytacie / oglądacie to najwyższy czas zacząć!) poleciła obejrzeć z Leną wywiad. Jako że Hannah (z oczywistych względów) jest moją ulubioną postacią z serialu, obejrzałam ochoczo. Dzień później byłam po seansie jej dwóch pierwszych filmów, przestudiowaniu Wikipedii i kilku innych wywiadach, a na moim Kindle’u czekała jej książka.
 Not That Kind of Girl jest jednym z tych odpowiednich tytułów, które wpadają do rąk w odpowiednim czasie. Tak jakby jej pierwszy film nie zdzielił mnie po twarzy wystarczająco mocno, to lektura rozbiła mnie na drobne kawałki. I to chyba tylko po to, żebym mogła wstać, na nowo je pozbierać i z dawką nowej energii ruszyć do boju o swoje marzenia. Tej książki wcale nie napisała odnosząca niebywałe sukcesy córka artystów z Nowego Jorku, ale moja bratnia dusza. To, z jaką nieocenioną ulgą czytałam niektóre fragmenty i jak bardzo pomogły mi one uwierzyć, że nie jestem sama, jest trudne do wyartykułowania.
Zdecydowanie więcej potrzebujemy takich młodych, przebojowych, a przy tym tak cholernie nieidealnych dziewczyn na tym świecie.

A tworząc ten tekst doszłam do wniosku, że moja definicja ideału w pełni pokrywa się z definicją Guru: to odpowiedni człowiek w odpowiednim czasie. Tylko i aż.

A wy? Kim są wasi Guru?