Mam to wielkie szczęście, że mimo iż wychowałam się w mieście, zawsze miałam (i wciąż mam!) możliwość spędzania
letnich wieczorów na zielonej trawce za miastem: w naszej Dzikiej Wsi, która w
geograficznym świecie funkcjonuje pod nazwą Wielka Wieś.
Tam mogę sobie chodzić na spacery nad Dunajec, leżeć
na hamaku i bezkarnie gapić się w rozgwieżdżone niebo, fotografować poranną
mgłę w kukurydzy czy maki w zbożu o zachodzie, podziwiać wschody słońca z wału,
czy brudzić stopy biegając boso po świeżo skoszonej trawie. Mogę też
organizować ogniska, grille i spanie pod namiotami – a najczęściej wszystko to
za jednym zamachem. Nie wspominając już o tym, że zawsze fajnie jest tam
dojechać rowerem.
Z roku na rok doceniam tę naszą Dziką Wieś coraz
bardziej, i to nie tylko jako świetne miejsce do spotkań rodzinnych i towarzyskich,
ale również (a może przede wszystkim) jako cudowną odskocznię od miastowego
zgiełku, szczególnie odkąd mieszkam w Krakowie. Bo im bardziej kocham miasto Kraka, jego
zawrotne tempo i niesamowitą atmosferę, tym mocniej doceniam wieczory w hamaku
na świeżym powietrzu. Bo Wisła może i jest ładna, ale jak to mawia mój
dziadzio: to Dunajec jest królową polskich rzek. A jak mój dziadzio coś powie,
to święte!
Za to, że mogę nazwać
Wielką Wieś (Zdrój) moją jestem (i
zawsze już będę) cholernie wdzięczna. Bo to definitywnie jedno z moich
ulubionych miejsc na ziemi.
(TUTAJ inne
ulubione)