Wiecie jak to jest z marzeniami: z
początku zawsze wyglądają niewinne, ale z czasem przybierają na sile do tego
stopnia, że zaczynają dusić. Do koncertu odliczałam dni od 22 listopada. Łatwo
z tego wywnioskować, że moja ekscytacja miała wystarczająco dużo czasu by
urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Już szczególnie, że moje koncertowe
marzenie zeszło się z drugim, o znacznie dłuższym stażu: miałam w końcu
zobaczyć Londyn. I to całkiem sama. W efekcie, przed koncertem tak naćpałam się
Brytyjskim powietrzem, że w stronę stadionu zmierzałam kompletnie otumaniona
emocjami – i to bynajmniej nie koncertowymi. Drugi dzień unosiłam się nad
chodnikami i nie wyobrażałam sobie, żeby życie mogło być piękniejsze. Nie
bardzo do mnie docierało, że oto nadszedł finał mojego wyczekiwania i odliczania,
że to już, teraz, zaraz. Obawiałam się trochę, że z nadmiaru szczęścia i emocji
rozpadnę się na drobne kawałki. Lub samoistnie wybuchnę.