Po fenomenalnej nocy (o której napiszę
innym razem, ma się rozumieć) wstałam skoro świt i po zjedzeniu śniadania wyruszyłam
w pożegnalną trasę po najpiękniejszym mieście na świecie. Gdyby nie to, że pół
godziny spóźniło mi się metro, po Millenium Bridge zapewne spacerowałabym sama,
nieśmiało obawiając się ataku śmierciożerców :-D
Spod
Millenium Bridge przespacerowałam się brzegiem Tamizy pod London Eye (gdzie
rozciągała się potwornie długa kolejka…), żeby sfotografować to, co umknęło mi
dzień wcześniej, w dzikim tłumie niemieckich os.
Spod
Big Bena uciekłam prosto do Notting Hill, żeby dokończyć mój planowany spacer (z
paskudnie deszczowego piątku) po Portobello Road. Słoneczko, lekki wiaterek i chyba
najprzyjemniejsze południe w moim życiu!
Trochę
ciężko mi było wsiąść do metra ze świadomością, że kierunkiem docelowym jest już
to cholerne lotnisko. Ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę był powrót do domu.
Na King’s Cross zafundowałam sobie deser (żeby opóźnić zbliżającą się wielkimi krokami depresję) i z bólem serca wsiadłam w ostatnie metro.
Wierzcie na słowo: wciąż
chronicznie tęsknię. I to jakby z każdym dniem coraz mocniej…