31/07/2013

O ironio!

Jest jak zawsze: zabawnie.
Pasja, odrobina szczęścia, trochę pracy i nagle jestem dobra. Stanowię wyzwanie. Konkurencję. A nawet poważne zagrożenie. I podejrzliwie cieszy mnie to odkrycie.
Zbieram w sobie nowe pokłady nieugiętej wiary w siebie, która (daj Boże) pomoże mi skutecznie kultywować motywację. Bo już wiem, że będę jej bardzo potrzebować.
W moim życiu obowiązują pewne ironiczne schematy. Uporczywie prześladujący mnie pech bywa oznaką nadciągającego sukcesu. Z kolei gdy wszystko zaczyna się układać po mojej myśli, na pewno niechybnie nadciąga jakaś paskudna komplikacja, przeważnie w postaci kolejnej złośliwości losu. Bo przecież nic nie może być idealne.


Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że nie można mieć wszystkiego i życie z reguły nie szczędzi nam ironicznych zakrętów, a ja (koniec końców…) jestem dopiero na początku tej krętej i wyboistej drogi. NAPRAWDĘ staram się nie mieć z tym problemu.
Tylko czasem po prostu opadają mi ręce.
Mój niemy bunt ma zawsze te same stadia. Najpierw ogarnia mnie nieopisana złość. Targa mną dzika żądza mordu i chcę siać kompletne zniszczenie. Potem obwiniam wszystkich i wszystko, co chociażby w najmniejszym stopniu mogło zostać obwinione. Potem zaczynam się martwić, że cały mój plan poszedł w las, że motywację zestrzelili na starcie, że się ostatecznie poddam i bezpowrotnie zatonę w oceanie kompletnej beznadziei. Potem chce mi się płakać, krzyczeć i tupać z bezsilności. Potem na siłę i kompletnie bez sensu próbuję szukać niemożliwego rozwiązania. Potem znowu się wkurzam, eksplodując na milion drobnych kawałków. Potem mam ochotę na nowo sikać oczami. W porywach pozwalam sobie nawet na chwilę załamania i rozpaczy. Aż w końcu, rozważywszy wszystko milion razy, zaciskam zęby i chowam dumę do kieszeni. Wiadomo co teraz musi nastąpić: niechciany, ale konieczny proces akceptacji. Wbrew własnej woli zaczynam więc sobie wmawiać, że tak musi być, że to kolejny niezbędny kawałek tej dziwnej układanki, który kiedyś okaże się logiczną częścią spójnej całości. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny.
Sama na sobie przeprowadzam brainwashing. Wielkiego Brata i tak pewnie nigdy nie pokocham, ale może przynajmniej nauczę się skutecznie stosować doublethink