07/07/2013

Why I Study

Z moimi studiami to było tak, że niby zawsze chciałam iść na filologię angielską, ale nigdy nie mówiłam tego głośno. Bo choć zła na pewno nie byłam, to i nigdy nie czułam się w tym kierunku jakoś specjalnie uzdolniona. Nigdy też nie byłam typem zawzięcie walczącym o swoje marzenia; wolałam je skrycie pielęgnować, w prawdziwym życiu trzymając na dystans. Nie wierzyłam, że mogą się spełnić, więc niby po co marnować energię?
Gdy, będąc w klasie maturalnej, osoby trzecie zaczęły namawiać mnie na jakiś „bardziej przyszłościowy kierunek”, bezpretensjonalnie zamierzałam się im podporządkować.  Przecież i tak nie miałam na siebie lepszego pomysłu. Przez cały miesiąc usiłowałam przekonać samą siebie, że warto zdawać rozszerzoną matematykę. Przez kolejne pięć udawałam, że fascynuje mnie geografia, a moim studenckim marzeniem jest geologia.
Dzisiaj Bogu dziękuję, że moje otępiałe komórki nerwowe koniec końców się zderzyły (z hukiem) i pod koniec marca wreszcie zrezygnowałam z katowania swojej szarej masy geograficznymi bzdetami, w pełni skupiając się na wchłanianiu gramatyki j. angielskiego.


Jak już się zdecydowałam, to wszystko miało pójść zgodnie z planem: matura, wakacje, Kraków, UJ. Nie poszło. Obkuta gramatyka okazała się bezużyteczna w obliczu maturalnego szaleństwa, a rozszerzona matura była pierwszym powodem, dla którego postanowiłam się upić. Wakacje 2010 były cudowne (wciąż uważam je za najlepsze w moim życiu); dramat zaczął się we wrześniu i trwał do grudnia. Zostałam na anglistyce w Tarnowie. Długo nosiłam się z zamiarem przeniesienia się na drugi rok gdzie indziej. Gdy okazało się to fizycznie niemożliwe, zawzięcie chciałam zaczynać od nowa – nawet poprawiałam w tym celu maturę. Bezskutecznie. No więc, koniec końców, zostałam.
I dzisiaj znowu Bogu dziękuję, że stało się dokładnie tak, a nie inaczej. Owszem, nienawidzę mojej uczelni, szczerze i otwarcie (nie ma takiej rzeczy, której mój Instytut nie potrafił spaprać). Ale za nic w świecie nie oddałabym tych trzech lat mojego życia, od momentu pisania matury aż do sekundy, w której piszę to zdanie.
Nic nie dzieje się bez przyczyny i ze wszystkiego można się czegoś nauczyć. Owszem, czasem trzeba na tą życiową logikę i racjonalne wyjaśnienia cholernie długo czekać, a czasem trzeba się też nieźle nagimnastykować, żeby je w ogóle dojrzeć; ale efekt jest zawsze ten sam, niezastąpiony: wewnętrzna zgoda i mentalny porządek (przynajmniej z grubsza).
Wykuta na fakultetach gramatyka okazała się cudowną podstawą do bezproblemowego zaliczenia dwóch pierwszych lat studiów. Fakt, że zdecydowałam się zostać na anglistyce w Tarnowie zamiast studiować „coś innego” w Krakowie, był pierwszym dowodem na to, że filologia angielska to coś dla mnie. Narzucony lektorat z niemieckiego (ze zwiększoną ilością godzin!) dowiódł, że moja szwabska nienawiść jest niczym w porównaniu do mojego angielskiego zamiłowania (wierzcie na słowo, przez taką mękę mogła mi pomóc przejść tylko prawdziwa pasja). Uczelnia, bezustannie robiąca mi pod górkę, wciąż, zamiast zniechęcać, jedynie potęgowała moje zamiłowanie do tego języka. Poznałam tu i kilku wartościowych wykładowców i ciekawych ludzi. I tego nie oddałabym za żadne skarby świata.
Piąty semestr pomógł mi przewartościować cały edukacyjny światopogląd. W szóstym (ostatnim) wreszcie odpadły znienawidzone przedmioty i, pomimo kilku podłych złośliwości losu, rozbłysłam własnym blaskiem. Studiowanie wreszcie stało się tym, czym powinno być od samego początku. Bo ja lubię swój kierunek. Bardzo.
Idąc za ciosem, postanowiłam więc kontynuować studia tradycyjną drogą. Cel może niespecjalnie odległy i zdecydowanie niedefiniujący ostatecznie mojej „zawodowej” ścieżki, ale to wciąż cel; a w życiu zawsze dobrze jest mieć jakieś cele. Kto wie, być może owy (pośredni) cel jest drogą do tego ostatecznego (jakikolwiek by on nie był).

Gdy zaczynałam studiować, w ogóle nie myślałam o swojej przyszłości. Po prostu chciałam uczyć się tego, co mnie cieszy i co najzwyczajniej w świecie lubię. W gruncie rzeczy przez dwa lata traktowałam studia jako kolejny etap mojej „obowiązkowej” edukacji. Jedyna różnica miała polegać na tym, że uczę się wyłącznie tego, co mnie interesuje, na co sama się zdecydowałam. Miała, bo wyżej wspomniany lektorat, razem z łaciną i kilkoma innymi niefortunnymi przedmiotami sprawił, że różnica była prawie niedostrzegalna. Moje zainteresowania, obsesje i uzależnienia, choć po części ze studiowaniem pokrewne, wciąż pozostawały daleko poza murami szkoły (podobnie jak w czasach licealnych); żyły własnym życiem, niezależnie od czasu spędzanego w salach ćwiczeń.
Na trzecim roku to w końcu zaczęło się powoli zmieniać. Nazwijcie to dojrzewaniem, przewartościowaniem priorytetów, oświeceniem, wzięciem dupy w troki – jakkolwiek by to nie nazwać, miało swój początek w pracy licencjackiej. Oto bowiem stanęłam przed prawdziwym wyzwaniem i wszystko nagle nabrało nowych barw. Moje studenckie życie nagle zaczęło kręcić się wokół tego, co kocham najbardziej.
Obroniłam licencjat i teraz (co okazuje się być anomalią w zestawieniu z ogólnymi nastrojami moich kolegów) jedynie chce mi się więcej.
Ale to chyba dobrze.

PS. Whoever cares – tytuł jest parafrazą Orwellowskiego eseju ‘Why I Write’, który przeczytać serdecznie polecam, szczególnie tym, co aspirują na pisarzy ;-)