07/06/2013

Edukacja a nauka

Opowiem Wam dziś historię o tym, jak to zrewolucjonizowałam swoje własne spojrzenie na edukację i naukę (z małą pomocą osób trzecich). 



Edukacja
Gdy skończyłam siedem lat, rodzice wysłali mnie do szkoły. Podstawówka była czasem edukacyjnej niewinności – nauczyciel był najmądrzejszy i najważniejszy, a odrabianie lekcji stanowiło mój największy obowiązek. Przez sześć lat wiodłam życie przykładnej prymuski.
Gimnazjum, choć nieco bardziej rozwiązłe, wciąż stanowiło dla mnie szereg piątek, pochwał i świadectw z paskiem – nigdy nie wylądowałam na samym szczycie hierarchii, ale zawsze deptałam po piętach ścisłej czołówce. I nawet jeśli gdzieś po drodze wyszedł ze mnie leniwy diabełek, to wyżej wspominania prymuska potrafiła go skutecznie stłamsić.
Dopiero licealny szczebel edukacji nauczył mnie, że w życiu trzeba mieć własne priorytety – inaczej zrujnujesz się psychicznie już po pierwszej klasie – a oceny w żadnym stopniu nie stanowią miernego wyznacznika twoich umiejętności. Nie można być dobrym we wszystkim, trzeba wybierać i poświęcać jedno na rzecz drugiego. 

Studia tymczasem dowiodły mi, że licealna lista priorytetów nijak ma się do studenckiej rzeczywistości. Bo choć zakres owych priorytetów znacznie mi się powiększył, to razem z nim przyszło odkrycie, że im więcej masz tych swoich przekonań, tym bardziej wszyscy inni (a już w szczególności wykładowcy) mają je głęboko w tylnej części ciała.
Podsycana frustracją doszłam więc do wniosku, że są dwa sposoby na przetrwanie studenckiej męczarni: kompletna apatia lub zabójcze posłuszeństwo. Apatia, postrzegana przeze mnie jako synonim kompletnej ignorancji i bezgranicznej głupoty, mocno mnie odrzucała (choć w wielu aspektach wydawała się najłatwiejszym i najrozsądniejszym rozwiązaniem). Zabójcze posłuszeństwo kiedyś bardzo mnie fascynowało, ale dziś nie mogę się nadziwić tym ślepo zakuwającym studentom: wyjątkowo obce jest mi przekonanie, że „edukacja” powinna być na pierwszym miejscu listy priorytetów młodego człowieka. Wierzę, że kiedyś tak rzeczywiście było i nie zamierzam negować twierdzeń moich rodziców, ciotek, wujków, czy dziadków, którzy wciąż niezłomnie twierdzą, że edukacja jest w życiu najważniejsza. Ale to już nie te czasy. Nie to pokolenie, nie te realia, nie ten system. Nie te problemy, ani nie te metody. Szanuję ich tok myślenia, ale sama myślę zupełnie inaczej.
Nie będąc więc fanką ani jednego, ani drugiego podejścia, usilnie próbowałam znaleźć własną ścieżkę. Skutek był raczej marny: moja pierwotna pasja w stosunku do zdobywania wiedzy, zaczęła niepostrzeżenie szybko wygasać w zestawieniu ze zobojętnieniem i brakiem zaangażowania większości otaczających mnie ludzi (…z jakim przystajesz takim się stajesz). Choć po drodze było kilka wzlotów, moja postawa niebezpiecznie zaczęła skłaniać się ku apatii. Poziom irytacji w stosunku do programu nauczania, systemu edukacji, ludzkiego zobojętnienia i swojego własnego podejścia doprowadził mnie do przekonania, że studia są bez sensu i magisterka to ostatnie, co chcę robić po trzech latach licencjackiej męki.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić kolejnych dwóch lat w podobnych warunkach. Paskudnie denerwowało (i wciąż denerwuje) mnie to nasze społeczne przekonanie, że „nie pójście na studia” to wstyd; że licencjat to takie „nic”, że dopiero bycie „magistrem” gwarantuje Ci odpowiedni poziom inteligencji; tak jakby to co najmniej odpowiedni miernik był. Przecież dziś ten „papier” to sobie zrobi każdy głupi. Ba, 80% dzisiejszych magistrów nie bardzo wie po co i z czego ten swój cenny papier zrobił(a). Grunt, że go ma i że może mianować się Panem/Panią magister; to w końcu wyższe wykształcenie. Do szału doprowadza mnie to, że wszyscy wszystko mają dziś w dupie – i to zarówno studenci, jak i wykładowcy. Skoro i tak nie ma pracy, to po co się starać? Nikt nie ma ochoty się zrzeszać, walczyć, starać. Większość nauczycieli, nawet tych z prawdziwego powołania, szybko i bezpowrotnie traci zapał i siły do walki z wszechobecnym (i ciągle pogłębiającym się) marazmem. Zniżają się do zastanego poziomu i zadowalają tym, co mają, bo jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Zmęczona, zirytowana, wściekła i zrezygnowana miałam ochotę uciekać byleby dalej od tego gnijącego od środka systemu. Do Wielkiej Brytanii najlepiej.
Aż tu nagle, niespodziewanie i bez zapowiedzi, na trzecim roku wszystko zaczęło się (chyba bezpowrotnie) zmieniać.

Nauka
Choć przez długie lata postrzegałam edukację jako synonim zdobywania wiedzy (tj. nauki), dziś już na pewno tak nie jest. Dlaczego?
Edukacja to ustawa, która zależy od systemu, państwa i wysoko postawionych ludzi, którzy z reguły niewielkie mają pojęcie o potrzebach młodego człowieka. Edukacja to szkoły, uczelnie, niewykonalne programy nauczania, oceny, procenty i punkty; to wytwórnia kompletnie dziś spowszechniałych i nieprzydatnych w praktyce papierków.
Tymczasem nauka zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Nauka to wiedza, którą sam postanawiasz przyswoić i którą we własnym zakresie pielęgnujesz. Nauka to nie zawartość urzędowego papierka, tylko twojej głowy. Nauka to rozwój twojego myślenia; twój sposób postrzegania świata. Zdobywanie wiedzy to twój wybór.
Wbrew pozorom, nie neguję edukacji. Moje rewolucyjne rozgraniczenie wcale nie sprawiło (choć na pierwszy rzut oka wydaje się to dość logiczną konsekwencją), że ostatecznie odrzuciłam to pierwsze. Wręcz przeciwnie.
Wreszcie znalazłam tą swoją wypośrodkowaną, własną ścieżkę. A ona z kolei pomogła mi nabrać przekonania, że ukończenie studiów drugiego stopnia wcale nie musi być stratą czasu. Edukacja, nawet ze wszystkimi jej wadami, wciąż może być świetnym źródłem zdobywania wiedzy. Nie jedynym, nie ostatecznym, nie idealnym, niekoniecznie też skutecznym. Ale to z pewnością dobry punkt wyjścia dla osoby o sprecyzowanych celach.  
O ile w liceum można sobie pozwolić na kompletny chaos i rozhisteryzowaną niepewność, o tyle na studiach pasuje już posiadać w miarę sprecyzowane cele. Nie mówię, że koniecznie trzeba wiedzieć gdzie zawodowo wylądujemy (ja tego wciąż nie wiem) – wystarczy wiedzieć, po co się na studia poszło; widzieć w tym cel i to najlepiej ten własny, przemyślany, płynący z naszych własnych potrzeb, zainteresowań i pomysłów, a nie z namów osób trzecich. Koniec końców to ty, a nie te wszystkie mądre osobistości wokół ciebie, spędzisz trzy lata na uczelni babrając się w wybranym temacie. Każdy wybór powinien być świadomy, ale ten dotyczący studiów szczególnie. Studiowanie dla samego studiowania (lub dla uciechy innych) jest marnotrawstwem czasu. Za dużo już mamy specjalistów z przymusu (bo wypada, bo wszyscy szli, bo tak się przecież teraz robi). Nie tędy idzie moja droga. Edukacja dla samej edukacji nie przyniosłaby mi żadnej satysfakcji. Wierzę, że edukacja ma sens tylko wtedy, gdy jej celem jest nauka.
Bo jeśli już będę te studia kontynuować, to bynajmniej nie dla samego studiowania, ale właśnie dla zdobywania wiedzy. Może z wierzchu to wciąż tylko pusty frazes, ale w mojej głowie kolejne kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce.

Wiem, że jestem tam, gdzie być powinnam. I odnoszę wrażenie, że wkraczam na dobrą drogę, dokądkolwiek by ona nie prowadziła. A to naprawdę fajne uczucie.