29/02/2020

Oda do codzienności

W nowy rok wkroczyłam na starych zasadach, z niewiele mniejszym entuzjazmem niż w poprzedni (który był jednym z najlepszych w moim życiu). Kto by pomyślał (bo na pewno nie ja), że wyrobiona tu przeze mnie rutyna i rytm życia będzie mnie tak pozytywnie nastawiał. A nastawia, i to jak! Czasami zbiera mi się na płacz ze szczęścia gdy piję rano kawę w łóżku nad książką, a na mojej pościeli tańczą promienie porannego słońca. Jak dziś. Mimo tego upierdliwego kataru, drapiącego gardła (nie, to nie corona), piętrzących się wszędzie wokół zużytych chusteczek i drugiego dnia spędzonego w lwiej części pod kołdrą.


Przeczytałam niedawno na blogu Uli (którą śledzę od co najmniej 11 lat) tekst, który zdaje się być odzwierciedleniem moich własnych przemyśleń: nie żyję z pasji, nie odniosłam żadnego sukcesu, nie robię w życiu niczego szczególnie wyjątkowego, nie zarabiam kokosów, nie mam mieszkania, partnera czy planów na dziecko. Na dobrą sprawę wciąż nie wiem co chcę w życiu (zawodowo przynajmniej) robić, ale, kurwa, przecież wcale wiedzieć nie muszę. Bo jakoś tak, wbrew wszystkiemu, lepiej psychicznie to jeszcze nigdy nie było.

21/02/2020

Right thoughts first

Gdyby tak zsumować moje główne postanowienia z ostatnich paru lat, sprowadzają się one do tytułu płyty (fantastycznej zresztą) Franz Ferdinand: Right Thoughts, Right Words, Right Action. Dokładnie w takiej kolejności: najpierw pracujesz nad myśleniem, potem nad słowami, a na samym końcu nad działaniami. Z doświadczenia wiem już, że nie można mieć tego wszystkiego naraz. Ani w żadnej innej kolejności. Bo myślenie jest podwaliną wszystkiego innego i jak ono leży rozłożone na łopatki, to leżysz i ty.


Zajęło mi to dobrych kilka lat, ale chyba wreszcie mogę powiedzieć, że tak, myślenie mam mniej więcej ogarnięte, albo przynajmniej na odpowiedniej drodze do ładu, o którym zawsze marzyłam. Co konsekwentnie (choć może dość ślamazarnie) poprawia jakość moich słów i czynów, a więc na dłuższą metę również jakość życia. Szczególnie wewnętrznego.
Rzecz ściśle łączy się z moją, niedawno tu opisywaną, samoświadomością. Wiem o sobie (bo o świecie i ludziach wokół to już niekoniecznie) dużo – nie mówię, że to zdrowe, ale jakoś zawsze tak miałam, że rozkminiać swoje życie po prostu uwielbiałam. A przy tym chronicznym rozkminianiu szybko przyszło mi się zorientować, że – tak na logikę – o nikim innym nigdy nie będę w stanie dowiedzieć się tyle, ile mogę dowiedzieć się o samej sobie. A i nigdy nikogo nie będę w stanie kontrolować tak, jak mogę kontrolować samą siebie.
Bo realny wpływ mamy przecież wyłącznie na samych siebie.

14/02/2020

Nauczyłam się być towarzyska

Zawsze mi się wydawało, że nie jestem szczególnie towarzyską osobą. Choć łączę (i zawsze łączyłam) w sobie cechy zarówno ekstra- jak i introwertyka, kontakty z ludźmi, szczególnie nowo poznanymi, nigdy nie przychodziły mi łatwo. Odmieniła to trochę – a może nawet bardzo – moja praca (niby z przypadku), wyprowadzka za granicę (do miejsca marzeń, jak się okazuje) i ogólny proces poznawania samej siebie. Bowiem z wiekiem, doświadczeniem i postępującą samoświadomością zreperowałam trochę poczucie własnej wartości i nie spinam się w towarzystwie tak jak kiedyś. Nie przejmuję się już tak chorobliwie tym, co inni o mnie myślą, bo wiem, że nie jestem „zupą pomidorową”, żeby mnie wszyscy lubili. A to konsekwentnie sprawia, że wreszcie jestem przy ludziach bardziej sobą niż kimś, kogo wydaje mi się że chcieliby widzieć. I nie tylko ja wreszcie naprawdę cieszę się przebywaniem w towarzystwie, ale i to (wyselekcjonowane) towarzystwo cieszy się mną.


Wniosek mam z tego jeden: bycia towarzyskim można się nauczyć. Nie jest to może najprostsza rzecz i jestem więcej niż pewna, że dla każdego to zupełnie inaczej wyglądający proces, ale fakt pozostaje faktem: naprawdę można się tego nauczyć.

07/02/2020

Stones in his pockets

Miałam w swoim nastoletnim życiu to niebywałe szczęście, że moja mama pracowała (i wciąż pracuje) w wydziale kultury w moim mieście i od najmłodszych lat nauczona byłam chodzić do teatru, kina i na wystawy. Szkoda przecież, żeby się zaproszenia marnowały. Jasne, niektóre z nich były nudne, beznadziejnie lub kompletnie dla mnie niezrozumiałe, ale niektóre okazały się też mieć duży wpływ na moje życie. Wszystkie moje pierwsze, ważne i wciąż mocno wielbione filmy widziałam dzięki tarnowskiemu cyklowi Cinemarzenie (Eternal Sunshine of the Spotless Mind czy Before Sunrise) i TNF (Ogród Luizy czy Dziewczyna z Szafy), a wszystkie najważniejsze sztuki teatralne dzięki Talii (Kamienie w Kieszeniach czy Bóg Mordu). Gdyby ktoś mnie dziś zapytał za czym najbardziej tęsknię na obczyźnie (poza ludźmi oczywiście), bez wahania wymieniłabym te trzy wydarzenia.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby wizyty na wernisażach i w teatrze nie były dla mnie normą od najmłodszych lat, prawdopodobnie nigdy nie zawędrowałabym na wystawy w Krakowie czy wzięła udział w krakowskim Fotomiesiącu. Ba, nie chodziłabym dziś z przyjemnością po edynburskich muzeach, a i samego Fringe’a omijałabym szerokim łukiem.
A i moja krótka historia z zeszłego roku nigdy by się nie wydarzyła!

05/02/2020

2019: Teignmouth

Wizytę w Teignmouth, jak każdy Muser (tak przynajmniej przypuszczam), miałam na swojej Bucket liście od dawna – to w końcu swoista mekka Muse.


Planując moje małe koncertowe tournée po południu Wielkiej Brytanii, małą nadmorską miejscowość wzięłam więc za oczywisty przystanek pomiędzy Bristolem a Manchesterem.