W nowy rok wkroczyłam na starych zasadach, z niewiele mniejszym entuzjazmem niż w poprzedni (który był jednym z najlepszych w moim życiu). Kto by pomyślał (bo na pewno nie ja), że wyrobiona tu przeze mnie rutyna i rytm życia będzie mnie tak pozytywnie nastawiał. A nastawia, i to jak! Czasami zbiera mi się na płacz ze szczęścia gdy piję rano kawę w łóżku nad książką, a na mojej pościeli tańczą promienie porannego słońca. Jak dziś. Mimo tego upierdliwego kataru, drapiącego gardła (nie, to nie corona), piętrzących się wszędzie wokół zużytych chusteczek i drugiego dnia spędzonego w lwiej części pod kołdrą.
Przeczytałam niedawno na blogu Uli (którą śledzę od co najmniej 11 lat) tekst, który zdaje się być odzwierciedleniem moich własnych przemyśleń: nie żyję z pasji, nie odniosłam żadnego sukcesu, nie robię w życiu niczego szczególnie wyjątkowego, nie zarabiam kokosów, nie mam mieszkania, partnera czy planów na dziecko. Na dobrą sprawę wciąż nie wiem co chcę w życiu (zawodowo przynajmniej) robić, ale, kurwa, przecież wcale wiedzieć nie muszę. Bo jakoś tak, wbrew wszystkiemu, lepiej psychicznie to jeszcze nigdy nie było.