07/02/2020

Stones in his pockets

Miałam w swoim nastoletnim życiu to niebywałe szczęście, że moja mama pracowała (i wciąż pracuje) w wydziale kultury w moim mieście i od najmłodszych lat nauczona byłam chodzić do teatru, kina i na wystawy. Szkoda przecież, żeby się zaproszenia marnowały. Jasne, niektóre z nich były nudne, beznadziejnie lub kompletnie dla mnie niezrozumiałe, ale niektóre okazały się też mieć duży wpływ na moje życie. Wszystkie moje pierwsze, ważne i wciąż mocno wielbione filmy widziałam dzięki tarnowskiemu cyklowi Cinemarzenie (Eternal Sunshine of the Spotless Mind czy Before Sunrise) i TNF (Ogród Luizy czy Dziewczyna z Szafy), a wszystkie najważniejsze sztuki teatralne dzięki Talii (Kamienie w Kieszeniach czy Bóg Mordu). Gdyby ktoś mnie dziś zapytał za czym najbardziej tęsknię na obczyźnie (poza ludźmi oczywiście), bez wahania wymieniłabym te trzy wydarzenia.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby wizyty na wernisażach i w teatrze nie były dla mnie normą od najmłodszych lat, prawdopodobnie nigdy nie zawędrowałabym na wystawy w Krakowie czy wzięła udział w krakowskim Fotomiesiącu. Ba, nie chodziłabym dziś z przyjemnością po edynburskich muzeach, a i samego Fringe’a omijałabym szerokim łukiem.
A i moja krótka historia z zeszłego roku nigdy by się nie wydarzyła!


Kamienie w Kieszeniach po raz pierwszy widziałam na deskach teatru w październiku 2009 roku, w ramach 13 edycji tarnowskiej Talii. Zaraz po Glanach na Glanc (które widziałam w tym samym okresie), była to jedna z pierwszych sztuk w moim życiu, która wywarła na mnie ogromne wrażenie: przezabawna, a jednak z mocnym, dramatycznym przesłaniem – do dziś najbardziej na świecie lubię takie połączenia. Byłabym zresztą skłonna stwierdzić, że październik 2009 odmienił moje spojrzenie – czy może nawet po raz pierwszy otworzył mi oczy – na teatr. Patrząc wstecz, niewiele jest sztuk teatralnych, które mogłabym przywołać po latach nie tyko z tytułu ale również z ich znaczenia – na myśl przychodzi mi w gruncie rzeczy jeszcze tylko Dowód (który widziałam w CSM w kwietniu 2012).
Kamienie w Kieszeniach odegrały w moim życiu niemałą (skrupulatnie przeze mnie im przypisaną, ma się rozumieć) rolę, która w zeszłym roku zatoczyła koło, gdy poszłam ją zobaczyć w oryginale (bo to sztuka irlandzka) na deskach teatru w Edynburgu.
To jedna z tych historii, która dla przeciętnego człowieka nie znaczy nic, a dla mnie jest kolejnym dowodem na to, że życie potrafi być fantastyczne i nie szczędzi nam dowodów na to, że wszystko ma – albo przynajmniej mieć może – jakiś sens. Że kropki się łączą.
Będąc nastolatką przechodziłam potężną, platoniczną fascynację Danielem Radcliffem. Przed pojawieniem się w moim życiu Muse, to Rowling i Radcliffe byli głównymi powodami dla których pragnęłam zgłębiać tajniki języka angielskiego. Kilka lat po premierze ostatniego filmu, gdy moja umiejętność rozumienia słowa mówionego wyraźnie się poprawiła (czyli już na studiach, gdy to łykałam szalone monologi Matta do poduszki), a intensywność obsesji na punkcie rzeczonego aktora znacznie zmalała, popijając poranną kawę, wróciłam do jednego z jego ciekawszych wywiadów. I prawie się tą kawą udławiłam, gdy dotarło do mnie, że ta sztuka na której jego rodzice spotkali Davida Haymana i zmienili zdanie odnośnie jego przesłuchania, to Stones in His Pockets. Szybkie google search i bam, tak, nie wydaje mi się, to dokładnie ta sama sztuka, w której zakochałam się kilka lat temu w teatrze! No czyż to nie jest jakieś chrzanione przeznaczanie? Dopisałam więc naprędce do mojej Bucket Listy, że chcę zobaczyć tę sztukę w oryginale. A nuż może jeszcze kiedyś ją na deskach teatru wystawią!
Dobrych kilka lat później tj. wczesną wiosną zeszłego roku, gawędzę sobie ze studentką w mojej obecnej pracy i narzekam jak to dawno w teatrze nie byłam, jak bardzo mnie w domu rodzice sztuką rozpieścili i jak bardzo chętnie bym na coś w Edynburgu poszła, tylko perspektywa wydania pieniędzy zmusza mnie do sięgnięcia po jakieś rekomendacje, bo przecież nie chciałabym wyrzucić ich w błoto. I w tym momencie wtacza się na recepcję nasz stały gość, pan Adrian, niedbale wspominając, że właśnie wraca z teatru. Od słowa do słowa, uprzejmie go informuję, że chętnie przyjmę jakieś teatralne rekomendacje. Jako że ma jeszcze trzy inne sztuki do obskoczenia, obiecuje zdać mi relację przy wymeldowaniu. Dwa dni później wracamy do tematu, a on mi mówi, że widział absolutnie fantastyczną sztukę, co się nazywa Stones in His Pockets i jeśli miałby mi coś polecić, to zdecydowanie ją. Przecierając oczy ze zdumienia i zapominając o manierach wykrzykuję: „czy ty sobie jaja robisz?”.
Dziesięć minut później miałam zakupiony bilet na spektakl następnego dnia.
Sztuka w oryginale okazała się nawet lepsza niż w tłumaczeniu (nie żeby to jakieś zaskoczenie rzeczywiście było, nie w moim przypadku przynajmniej…). Po dziesięciu latach to wciąż jedna z najlepszych sztuk jakie w życiu widziałam. Zabawna, a niegłupia, z mocnym przesłaniem dającym do myślenia. Jeśli będziecie mieć kiedyś okazję: polecam. Szczególnie w irlandzkim wykonaniu (choć tłumaczenie też daje radę).
A pan Adrian do dziś jest moim guru jeśli o teatralne rekomendacje idzie.