14/02/2020

Nauczyłam się być towarzyska

Zawsze mi się wydawało, że nie jestem szczególnie towarzyską osobą. Choć łączę (i zawsze łączyłam) w sobie cechy zarówno ekstra- jak i introwertyka, kontakty z ludźmi, szczególnie nowo poznanymi, nigdy nie przychodziły mi łatwo. Odmieniła to trochę – a może nawet bardzo – moja praca (niby z przypadku), wyprowadzka za granicę (do miejsca marzeń, jak się okazuje) i ogólny proces poznawania samej siebie. Bowiem z wiekiem, doświadczeniem i postępującą samoświadomością zreperowałam trochę poczucie własnej wartości i nie spinam się w towarzystwie tak jak kiedyś. Nie przejmuję się już tak chorobliwie tym, co inni o mnie myślą, bo wiem, że nie jestem „zupą pomidorową”, żeby mnie wszyscy lubili. A to konsekwentnie sprawia, że wreszcie jestem przy ludziach bardziej sobą niż kimś, kogo wydaje mi się że chcieliby widzieć. I nie tylko ja wreszcie naprawdę cieszę się przebywaniem w towarzystwie, ale i to (wyselekcjonowane) towarzystwo cieszy się mną.


Wniosek mam z tego jeden: bycia towarzyskim można się nauczyć. Nie jest to może najprostsza rzecz i jestem więcej niż pewna, że dla każdego to zupełnie inaczej wyglądający proces, ale fakt pozostaje faktem: naprawdę można się tego nauczyć.

A kluczem wydaje się tu przede wszystkim spojrzenie na siebie – i ludzi wokół – bardziej przychylnym okiem. No bo po co komplikować sobie i innym życie, zachowując się niezręcznie i zamartwiając się na śmierć co sobie o nas pomyślą, podczas gdy są spore szanse, że wszyscy wokół ciebie, tak jak ty, przejmują się bardziej sobą niż tobą. Może więc warto skupić się na tym, co dzieje się wokół ciebie, a nie gdzieś w tobie? Siebie możesz równie dobrze rozkminiać w samotności, czemu marnować szansę na czerpanie z obserwowania innych?
Słuchanie innych i skupianie się na otoczeniu nie jest łatwą sztuką, ale raz opanowane okazuje się wyjątkowo satysfakcjonującym i inspirującym zajęciem.
Im dłużej mieszkam w Szkocji i im rzadziej bywam w Polsce, tym wyraźniej widzę jak bardzo moje podejście do bycia wokół i dla ludzi się zmieniło. Zawsze myślałam, że ta wrodzona grzeczność i poprawność Brytyjczyków będzie mnie doprowadzała do szału, i o ile o Anglikach jestem skłonna coś złego powiedzieć, to w Szkotach zakochałam się praktycznie bez zająknięcia (z czego ten negatyw Anglika pośrednio wynikł, he he). W ich uprzejmości i otwartości nie dostrzegam (a przynajmniej rzadko – może naprawdę mam do Szkotów jakieś niebywałe szczęście…?) żadnego fałszu. To są drobne, autentyczne akty uprzejmości. Troska o otoczenie, którą sama ochoczo zaczęłam przejawiać. Ot, zagaduję ekspedientkę w sklepie, żartuję z ludźmi w kolejce do kasy, wymieniam kilka życiowych uwag z barmanem w pubie czy panią w urzędzie, uśmiecham się do śpiewającej coś pod nosem dziewczyny na ulicy, pytam zagubioną parę jakiego miejsca szukają, bo na 90% będę w stanie pomóc (centrum i edynburskie atrakcje znam przecież jak własną kieszeń). A gdy sama tego nie robię, zagadują mnie inni. Bo otwartość i serdeczność wytwarza jakąś pulsującą aurę, najwyraźniej.
To między innymi właśnie ta środowiskowa życzliwość napędza mój towarzyski kołowrotek. Nie boję się wychodzić do ludzi i, trochę zdawałoby się że wbrew samej sobie, nauczyłam się prowadzić ‘small talki’, które przy odpowiednim człowieku można przekuć na naprawdę interesującą rozmowę. Tak, moja potrzeba głębokich, psychoanalitycznych dyskusji wciąż tam jest, alive and kicking, ale nauczyłam się też rozkoszować pasjonującymi dyskusjami o niczym. Nie ma też co ukrywać, że w moim obecnym miejscu pracy miałam szczęście poznać naprawdę wyjątkowych ludzi, z którymi bardzo polubiłam spędzać czas. Co konsekwentnie sprawiło, że moje życie towarzyskie nabrało rumieńców: chce mi się wychodzić i spotkania organizować, bo czuję, że mam z kim.
Zawsze zresztą miałam tendencję do bycia organizatorem, swatką i klejem grupy, tylko zbyt szybko się poddawałam. Dziś jestem zgoła innym człowiekiem, który nie uzależnia swojej wartości wyłącznie od tego ile z zaproszonych ludzi zdecyduje się pojawić – koniec końców nie liczy się ilość, a jakość. Jestem też zdania (co po moich epopejach o biernych i aktywnych doskonale wiecie), że życie trzeba sobie samemu organizować, bo nikt nie zrobi tego za ciebie. Nie mam czasu na bierne czekanie aż ktoś w końcu zwróci na mnie uwagę, wolę aktywnie sama na siebie tę uwagę zwracać. Zwłaszcza że na przestrzeni ostatnich lat przestałam się jej panicznie bać. Efekty są tego różne, raz lepsze, raz gorsze, ale ogólnie warto.
Oczywiście, będąc profesjonalistką w nadinterpretowaniu życia, już się martwię, że tę nowo odkrytą, towarzyską aktywność szybko przedawkuję. Że zabraknie mi zdrowej równowagi między spędzaniem czasu z ludźmi, a byciu z samą sobą. Bo jak bycia towarzyskim można się nauczyć, to tak też od towarzystwa można się szybko i poważnie uzależnić. A mnie takie uzależnienie niespecjalnie jest na rękę, bo przecież zawsze byłam dobra w przebywaniu z samą sobą, a i bardzo wysoko cenię sobie własną niezależność.
Ale nie ma co martwić się na zapas.
Póki co jest świetnie tak jak jest!