21/02/2020

Right thoughts first

Gdyby tak zsumować moje główne postanowienia z ostatnich paru lat, sprowadzają się one do tytułu płyty (fantastycznej zresztą) Franz Ferdinand: Right Thoughts, Right Words, Right Action. Dokładnie w takiej kolejności: najpierw pracujesz nad myśleniem, potem nad słowami, a na samym końcu nad działaniami. Z doświadczenia wiem już, że nie można mieć tego wszystkiego naraz. Ani w żadnej innej kolejności. Bo myślenie jest podwaliną wszystkiego innego i jak ono leży rozłożone na łopatki, to leżysz i ty.


Zajęło mi to dobrych kilka lat, ale chyba wreszcie mogę powiedzieć, że tak, myślenie mam mniej więcej ogarnięte, albo przynajmniej na odpowiedniej drodze do ładu, o którym zawsze marzyłam. Co konsekwentnie (choć może dość ślamazarnie) poprawia jakość moich słów i czynów, a więc na dłuższą metę również jakość życia. Szczególnie wewnętrznego.
Rzecz ściśle łączy się z moją, niedawno tu opisywaną, samoświadomością. Wiem o sobie (bo o świecie i ludziach wokół to już niekoniecznie) dużo – nie mówię, że to zdrowe, ale jakoś zawsze tak miałam, że rozkminiać swoje życie po prostu uwielbiałam. A przy tym chronicznym rozkminianiu szybko przyszło mi się zorientować, że – tak na logikę – o nikim innym nigdy nie będę w stanie dowiedzieć się tyle, ile mogę dowiedzieć się o samej sobie. A i nigdy nikogo nie będę w stanie kontrolować tak, jak mogę kontrolować samą siebie.
Bo realny wpływ mamy przecież wyłącznie na samych siebie.

Znajomi z którymi zjechałam w zeszłym roku część Szkocji, w podziękowaniu za organizację i prowadzenie auta podarowali mi książkę „A Subtle Art Of Not Giving a Fuck” ze skromną dedykacją w której zaznaczyli, że choć już wydaję się być całkiem niezła w tym „not giving a fuck”, to mają nadzieję, że lektura mi się spodoba. I cóż, nie pomylili się: książkę od pierwszych stron czytałam kiwając porozumiewawczo głową. Nic szczególnie nowego ona przede mną nie odkryła, nie była też żadną literacką perełką, ale udowodniła, że nie jestem sama: że ta pokraczna dewiza życiowa, wielbiąca porażki i wychwalająca stawianie czoła swoim osobistym demonom wcale nie jest tak kompletnie z czapy.
Gdyby tak przyjrzeć się bliżej temu mojemu mentalnemu porządkowi, to opiera się on na trzech głównych filarach: samoświadomości, odpowiedzialności i szczerej komunikacji z samym sobą. Mark bardzo dużo miejsca w swojej książce poświęca temu drugiemu: odpowiedzialności.  I to nie odpowiedzialności za planetę, społeczeństwo i każdego kolejnego człowieka napotkanego na naszej drodze, ale odpowiedzialności za siebie samego: za swoje życie, wybory, emocje, reakcje i relacje z innymi. Nazwijmy to odpowiedzialnością subiektywną (na obiektywizm w moim światopoglądzie już dawno zresztą miejsca nie ma).
Im starsza jestem i im więcej o sobie wiem, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to właśnie branie odpowiedzialności za swoje emocje, decyzje, czyny i relacje z innymi (a nie sama samoświadomość) jest kluczem do tego wewnętrznego spokoju. Wiem jak to brzmi – kilka lat temu też krzywiłam się na słowo odpowiedzialność. Ale może to właśnie tak wygląda dojrzewanie? Że najpierw próbujesz i poszerzasz swoje opcje, uczysz się doceniać zmiany, otwierasz się na nie, czerpiesz z nich pełną gębą, sięgasz po więcej i więcej, i więcej. A potem nagle przychodzi refleksja, że chcesz mniej, ale głębiej. Że to właśnie wybieranie czegoś poprzez odrzucanie czegoś innego, to branie odpowiedzialności za siebie i swoje wybory, to wybiórcze zaangażowanie, stanowi prawdziwy sens twojego życia. Dociera do ciebie, że tu nie chodzi o ilość, ale o jakość twoich doświadczeń. A tę jakość często buduje właśnie trud decydowania, niespecjalnie atrakcyjna dziś cierpliwość i odpowiedzialność. 
Gdy sam z siebie dochodzisz do tego wniosku, nagle zaczynasz dostrzegać innych na tej samej drodze: rozedrganych, niepewnych, szamotających się wokoło, niezdolnych do podjęcia decyzji. Chcieć więcej jest przekleństwem naszych czasów. To istne morze niekończących się opcji i odmiennych ścieżek, w paradoksalny sposób hamuje nasz naturalny samo-rozwój, skutecznie zagłusza naszą intuicję, kreuje spiralę wątpliwości, napędzając błędne koła. Bo przecież tyle można w życiu zrobić, tyle trzeba osiągnąć, łapać ten dzień, chwilę i co tam jeszcze. Bo przecież żyjesz tylko raz! No i to jedno życie właśnie mi udowodnia, że nie więcej a głębiej liczy się dla mnie bardziej. I książka Marka Mansona mi to potwierdziła: wszystko, absolutnie wszystko jest kwestią priorytetów i wyborów tymi priorytetami podyktowanymi. Jak sobie te priorytety ułożysz w zgodzie z samym sobą, to wszystko inne zacznie magicznie wskakiwać na swoje miejsce. Ale żeby tego dokonać, trzeba być nie tylko samoświadomym i odpowiedzialnym, ale też umieć skomunikować się z tą zahukaną, zagłuszoną i obezwładnioną zewnętrznymi bodźcami  intuicją. Odrzucić cudze i kulturowe oczekiwania, rady i porównania. Zanurzyć się w sobie, wysłuchać, zrozumieć i znaleźć swoją prawdę, swój sens.
Co w dzisiejszych realiach jest prawdopodobnie najtrudniejszą rzeczą do osiągnięcia.
Lekturę „A Subtle Art of Not Giving a Fuck” śmiało wszystkim polecam – chętnie pożyczę własną kopię!