29/10/2019

Samoświadomość

Jeden z moich Szkockich przyjaciół, gdzieś na początku naszej znajomości powiedział mi, że to niesamowite, że będąc tak młodym człowiekiem (sam jest starszy) mam tak wyczulony radar marnowania czasu i energii na to, co ze mną nie współgra. Inna sprawa, że poznał mnie akurat w tym momencie życia, gdy zaczęło mi się w głowie wiele układać i rzeczywiście zaczęłam otwarcie dbać o to, z kim i jak spędzam czas. Komplement (bo tak to sklasyfikowałam) potraktowałam bardzo poważnie, bo łał, w końcu znalazł się ktoś, kto zamiast mojej rzekomej wrogości czy niedostępności dostrzegł faktyczny zamysł: nie chcę marnować życia na to, co zamiast ciągnąć mnie na wyżyny, wciąga w permanentny dołek.
Proste, jasne i oczywiste, nie?


Cóż, wychodzi na to, że proste i oczywiste jest to tylko dla mnie. Bo to czuję i tym żyję. Ludzie wokół marnują swój czas, życie i energię niemalże nieustannie. Przeżywają życie bez refleksji, zrozumienia, świadomości, zainteresowania, nie uczą się na błędach – Ishiguro całkiem nieźle o tym zjawisku pisze. I nie żeby było w tym coś złego, bo przecież każdy przeżywa wyłącznie swoje życie i nic mi do tego czy robi to świadomie, czy nie. Tylko, no właśnie, mimo iż to wiem i rozumiem, wciąż się z tym prostym faktem siłuję…
Postawiłam w życiu na samoświadomość. Chcę przeżyć życie świadomie i głęboko (do czego doprowadziło mnie to moje chroniczne, osobiste pisanie). I moim największym błędem w kontaktach ze światem i innymi ludźmi jest wieczne zakładanie, że każdy dąży do samoświadomości. Że każdy ma tak nasrane w głowie, jak ja. Że każdy lubi myśleć, analizować i rozkładać na czynniki pierwsze. Że każdy chce się uczyć na błędach, rozumieć mechanizmy, które nim kierują. Że każdy chce wiedzieć o sobie jak najwięcej, znać siebie jak najlepiej. Otóż nie, statystycznie pewnie nawet więcej jest tych, którzy za wszelką cenę usiłują tego (choć może podświadomie) unikać. Ta moja potrzeba przeżycia życia świadomie i na własnych zasadach, wcale nie jest potrzebą uniwersalną.
Tę gorzką lekcję po raz pierwszy na stół wyłożył mi kilka lat temu mąż mojej chrzestnej. Powiedział mi wtedy: Anka, nie każdy sobie życzy żebyś chodziła i im te ich wygodne bańki rozbijała! I miał rację. Ale musiałam się skuć jeszcze kilka dobrych razy, żeby w końcu w pełni zdać sobie z tej mojej tendencji sprawę i przestać się pchać (nieproszona) do ogarniania życia innych. Stąd, między innymi, wzięła się ta moja wybiórczość. I na tej podstawie z hukiem rozleciało się też kilka moich bliższych relacji.
Niestety – bo na dłuższą metę bardzo mi to życie i relacje komplikuje – wciąż noszę w sobie mocną potrzebę poznania drugiego (bliskiego mi) człowieka co najmniej tak dobrze, jak znam samą siebie. A okazuje się, że większość ludzi nie zna siebie – i poznawać wcale nie zamierza - nawet w połowie tak dobrze jak ja. I tak właśnie, ciągle od nowa, wpadam we własne sidła, chcąc uświadamiać ludziom to, czego świadomi wcale być nie chcą. Ot, staję się ich nieproszonym, niechcianym terapeutą. Co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że może jednak minęłam się z powołaniem i trzeba było iść na psychologię.
Ale choć w moich relacjach z innymi samoświadomość potrafi sporo namieszać, to jest mi absolutnie niezbędna. Bo daje mi poczucie wolności i wewnętrznej siły, których za nic w świecie nie chciałabym teraz stracić. Jakkolwiek niedorzecznie by to nie zabrzmiało, samoświadomość jest moim kluczem do mentalnej stabilności, której zalążki zaczęłam w tym roku u siebie – z niekrytą ulgą i radością – zauważać. Pewnie, może i zajęło mi to dobre 10 lat, ale też udowodniło, że te tysiące przelewanych na papier słów naprawdę mogą być materiałem budulcowym lepszej siebie, a więc i lepszego jutra.
Bo najpierw ja i moja głowa, a dopiero potem wszystko inne.
I wierzę mocno, że choć na pewno nie łatwa, to właściwa dla mnie droga.