Internet tonie w memach jaki ten 2020 straszny, przerażający i jak dobrze, że wreszcie się kończy. Ludzie robią podsumowania strat i modlą się by przyszły rok był choć trochę lepszy. A ja siedzę zakopana pod kocykiem z kubkiem gorącej czekolady w ręce i zastanawiam się czy ten z piekła rodem rok nie jest przypadkiem jednym z najlepszych w moim życiu… czyżby życie znowu spłatało mi figla? Czy ja w ogóle mogę to głośno powiedzieć? Ogłosić pogrążonemu w rozpaczy światu, że jestem w 2020, mimo wszystko, szczęśliwa?
O ile 2019 świadomie zaplanowałam sobie jako rok intensywny i ekscytujący (i takim też był), tak na 2020 szczególnych nadziei i planów nie miałam – co najwyżej planowałam go jako rok spokojniejszy. Wyszło gdzieś pomiędzy. Wyjazdowo się rzecz jasna nie popisał (choć kilka fenomenalnych wycieczek i tak zaliczyłam), ale wewnętrznie zaserwował mi tyle rewolucji i zmian (na lepsze), że naprawdę ciężko byłoby go nazwać rokiem spokojnym. A jednak, spokojniejszej głowy jak teraz, to ja jeszcze nigdy w życiu nie miałam.
To nie tak, że od stycznia do grudnia była sielanka. Bynajmniej! Po prostu, w ostatecznym rozrachunku ilość szczęścia – tego prawdziwego, niewymuszonego, organicznego – i zysków, przeważyła nad wszelkimi nieszczęściami i stratami.