11/09/2020

Ciężkie jest życie blondynki (9)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 * cz. 7 * cz. 8 *


Bo:

Po pierwsze:
Złapałam na koncercie w Belfaście (no dobra, brat mi złapał, bo ja mam dwie lewe ręce) wymarzone piórko: po powrocie do Polski przerobiłam je na wisiorek i po tygodniu odkryłam, że to tania tandeta i logo się zmywa. W towarzystwie Kuby wybrałam się więc po bezbarwny lakier, żeby ratować to, co z piórka zostało. Panu w sklepie grzecznie wytłumaczyłam czego szukam i oczekuję, on ze zrozumieniem pokiwał głową, po czym zaproponował dwa różne lakiery. „Ten może pani też używać do dekupażu, jest bardzo popularny” powiedział, a widząc moją nietęgą minę (ze mnie można czytać jak z książki, niestety) dodał: „wie pani co to dekupaż?” Nie miałam bladego pojęcia, ale przyznać się do tego za bardzo nie chciałam, więc biorąc na chłopski rozum, wypaliłam: „no że będę mogła odsprzedać”. Pan załamał ręce, a Kuba z rozbawieniem mi wytłumaczył co to jest dekupaż. Cóż, w mojej głowie to „de-” (jak w detoksie czy angielskim decompose) i „kup” składało się w logiczne „odkupić”. Mało to teraz nowych wyrażeń krąży po Internetach?

Po drugie:
Moją trzecią pracę za granicą (pierwszą którą naprawdę lubiłam) zakończyłam hucznym wyjściem na miasto, więc po północy wracałam do domu mocno wstawiona. W drodze na przystanek wstąpiłam do pracy po kopertę z moimi rekomendacjami, żeby nie musieć specjalnie po nie jechać jutro. Sprytne zagranie, gdybym faktycznie złapała planowany autobus z Royal Mile – ten niestety spierdolił mi przed oczami. Godzinę na kolejny czekać mi się nie chciało, więc ruszyłam ociężałym krokiem w stronę Princes Street, z której autobusy kursują częściej i gęściej. Jesień w pełni, noc jeszcze ciepła, ale, jak to w Szkocji, wietrzna: idę półprzytomna, praktycznie przysypiając, niosąc tę kopertę A4 w ręce, bo moja wyjściowa torebeczka ledwo mieści telefon, portfel i chusteczki. Zmęczony pijacki uścisk nijak ma się do trzeźwego, więc przy kolejnym podmuchu wiatru poczułam jak koperta wymyka mi się z dłoni. Momentalnie otrzeźwiona patrzyłam jak wpada do ogrodów i opada na krzak róży. Uściślijmy: Princes Street Gardens są ogrodzone i zamykane na noc na trzy spusty.
Moja pierwsza myśl: „a chuj, wrócę po to jutro rano, pofatyguję się”. Moja druga myśl: „kurwa, przecież to Szkocja, nic z tej rozmokniętej koperty jutro nie zostanie”. Niewiele myśląc, chwiejnie wspięłam się więc na ogrodzenie, nabijając się na jego kolec i robiąc dziurę w mojej prawie że nowiuteńkiej kurtce! Wkurwiona i rozżalona zeskoczyłam po drugiej stronie, sięgnęłam po tę przeklętą kopertę i szybko odkryłam, że nie jestem w stanie wspiąć się na ogrodzenie od drugiej strony. Z pomocą, po jakiś 5 minutach bezowocnych prób i zawziętego klnięcia, przyszedł jakiś pijany osobnik w białym garniturze. Nie powiem, trochę się wahałam, ale jaką miałam alternatywę? Dałam sobie pomóc i grzecznie podziękowałam, choć nie ulegało wątpliwości, że osobnik oczekiwał podziękowań zgoła innej natury.
Dopiero dzień później, gdy rozpaczałam nad rozdartą kurtką, przyjaciele uświadomili mi, że zamiast kurtki mogłam sobie przebić płuco. A rzeczona kurtka (wyjątkowo w Edynburgu i Szkocji popularna) ma teraz przynajmniej oryginalną naszywkę na lewej piersi. 

Po trzecie:
Z uprzejmości znajomych, miałam przyjemność mieszkać na Batorego w Krakowie przez ponad miesiąc. Ścisłe centrum, rzut beretem do pracy i na rynek: żyć nie umierać! Z Rzeczonego mieszkania wychodziłam więc co najmniej dwa razy dziennie, stosując się do tej samej procedury otwierania drzwi za każdym razem. Jakiś czas później wychodziliśmy z tego mieszkania większą grupą na śniadanie i miałam okazję wychodzić pierwsza. Zeskakuję więc po ostatnich schodkach, wciskam przycisk i sięgam do drzwi, gdy rozlega się za mną: „Ania, co ty robisz?” Obracam się, a tu dziewczyny patrzą na mnie jak na wariatkę. „Drzwi otwieram…?” próbuję nieśmiało. Okazało się, że przycisk którym przez miesiąc otwierałam drzwi wejściowe do klatki, to stary włącznik światła, który nie działał od dobrego roku.  

Po czwarte:
Kuchenne rewolucje to niekoniecznie moja rzecz, ale piec całkiem lubię. Mam swoje sprawdzone wypieki, które powtarzam do upadłego: ma być prosto, szybko i bez zbędnych udziwnień, tak żeby można było robić „na oko”. Przez długi czas na każdą imprezę przynosiłam ze sobą brownie, które niedawno ustąpiło miejsca ciastu marchewkowemu (ewentualnie jest stosowane zamiennie). Któregoś pięknego dnia, wybierając się do znajomych na obiad, robię więc rzecz na pewniaka. Trochę mi się pochrzaniły proporcje, ale bo to pierwszy raz? Niewzruszona wsadzam do piekarnika i po 10 minutach widzę, że masła zdecydowanie za dużo, wypływa mi górą. Naprawię, myślę. Wyciągam, zanoszę do zlewu i przechylam, żeby odlać ten nadmiar tłuszczu. Tej rozbełtanej, nieupieczonej masy z dna zawalonego naczyniami zlewu nie było już jak uratować. Poszłam bez ciasta.
Izolacja tymczasem zachęciła mnie do wypróbowania nowych przepisów: moje pierwsze podejście do ciasteczek owsianych zakończyło się pudełkiem prażonych płatków z miodem i bakaliami na śniadanie, bo mój przepis okazał się wybrakowany. Braki uzupełniłam, za drugim razem wyszły dobre.

Po piąte:
Pierwsza wycieczka po Szkocji: Isle of Skye i pierwszy raz w życiu prowadzę auto po lewej stronie jezdni, cóż za emocje! Szło mi zaskakująco dobrze: raz auto zgasło mi na środku ronda, ze dwa razy źle skręciłam (bo to miało być to drugie lewo), raz za szybko przejechałam kraty dla bydła i może ze dwa razy ktoś na mnie zatrąbił (nie łudzę się: w Polsce trąbiliby na mnie wszyscy). Obwiozłam nas bezpiecznie z Inverness na Skye i ze Skye do Inverness, dopóki nie przyszło nam tankować w ostatnich 10 minutach podróży. Podjechałam pod dyspenser z paliwem, ale mój brat słusznie zwrócił uwagę, że lepiej podjechać pod ten drugi, żeby nie blokować niepotrzebnie miejsca. Podjechałam troszeczkę za blisko lewej i wpierdoliłam się w krawężnik, który rozjebał nam oponę i zarysował kołpak. Spóźnieni i mocno spanikowani zapytaliśmy jakiegoś przypadkowego gościa czy dojedziemy tak, czy trzeba to koło wymieniać? Nie do końca przekonany, pokiwał głową. No więc jechaliśmy na lotnisko (do wypożyczalni) na flaku, a w połowie drogi zorientowaliśmy się, że (z tego stresu) wcale nie zatankowaliśmy prawidłowo i bak jest w połowie pusty. Skosili nas więc nie tylko za koło, ale i za paliwo.
Ale to wciąż jedna z najlepszych wycieczek w moim życiu!