06/11/2015

Ciężkie jest życie blondynki (1)



Blondynką jestem na, i w głowie: „na” coraz mniejszą (pieprzone kłaki z roku na rok coraz bardziej mi ciemnieją), za to „w”, jak się zdaje, coraz bardziej. Bo:

Po pierwsze:
Dzwonię do mamy. Rozmawiamy pociesznie o moich planach na najbliższy weekend, gdy nagle martwieję, w panice obmacuję wszystkie kieszenie, a serce podchodzi mi do gardła.
- O Boże! – wykrzykuję przerażona.
- Co się stało? – pyta mama.
- Zgubiłam telefon! – mówię, równocześnie nurkując ręką w torebkę.
- A przez co ze mną rozmawiasz?
A! No tak. Mam go w ręce.

Po drugie:
W kryzysie nieszczęść nigdy za mało, wiec smarkając nosa i lecząc gardło koglem moglem, spędziłam upojny dzień pod kołdrą, pochłaniając trzeci sezon Gry o Tron i pocieszając się przekichanym życiem (ew. śmiercią) fikcyjnych postaci.
Na następny dzień w panice szukam numeru seryjnego komputera, przerażona wizją odesłania go do reklamacji, bo touchpad nie działa. Stawiam na nogi brata, kuzyna, koleżankę i tatę. Płaczę w słuchawkę, bo dlaczego wszystko przeciwko mnie, nawet ten głupi komputer!
A to, oczywiście, tylko głupi klawisz funkcyjny był.

Po trzecie:
Włączam żelazko. Franz Ferdinand w tle i tylko trzy koszule do wyprasowania (nienawidzę prasować, więc zawartość szafy sobie trochę do tej niechęci dostosowuję): tym razem mi się uda i nie będzie pamiątki w postaci blizny z tego jakże przeciętnego popołudnia.
Nawet do Evil Eye na Right Thoughts, Right Words Right, Right Actions nie doszło, jak nurkowałam kolanem pod zimną wodę. Blizna jest: dłuższa niż ta sprzed dwóch miesięcy i tym razem pod prawym kolanem. Tak dla równowagi.
Nie pytajcie jak, rzeczy po prostu dzieją się.

Po czwarte:
Jak miałam jakieś dziewięć lat, to mieliśmy jeszcze w domu krajalnicę do chleba. W któryś uroczy dzień tygodnia, wróciłam ze szkolnej świetlicy do domu, żeby – standardowo – obejrzeć kolejny odcinek mojej ukochanej Księżniczki Sisi. Do bajki było jakieś dziesięć minut, więc postanowiłam zrobić sobie kanapki. Skroiłam z chleba dwie kromki, wyciągnęłam talerz, wyjęłam ser z lodówki, wzięłam pierwszą kromkę w dłoń i wybałuszyłam oczy, bo ona cała czerwona. Zagadka rozwiązała się szybko: mój prawy palec wskazujący, pozbawiony części opuszka, wręcz sikał krwią.
Naście lat później, w góry ze znajomymi jedziemy, o szóstej mam się stawić po drugiej stronie miasta, a że oczywiście przespałam pierwszy budzik, to się spieszę. Wyrzucam bułki na deskę i kroję. Razem z palcem, oczywiście. Nożem przecież też się da.

Po piąte:
Zajęcia z Cold War: prezentację o Rosenbergach do bladego świtu przygotowywałam, spałam może półtorej godziny, bo na ósmą mieliśmy sobie to jeszcze wszyscy razem przećwiczyć, po mocnej, porannej kawie trzęsą mi się ręce, ale stres organizm adrenaliną napędza, więc nie jest źle. Gorzej zaczyna się robić potem, gdy poziom stresu drastycznie spada, a przede mną najgorsze (i najnudniejsze) zajęcia w życiu. Bite 90 minut przekimałam nad otwartą książką, licząc szturchnięcia koleżanki z prawej i chichoty tej z lewej. Łóżko było szczytem moich marzeń. To, że na tych nudnych zajęciach nie miałam już ze sobą laptopa, dotarło do mnie dopiero w połowie drogi do mieszkania. Szybciej niż wtedy do szkoły, biegłam chyba tylko do barierek w Łodzi. Na szczęście (głupiego), laptop czekał na mnie pod salą.   

Kłaniam się w pas z nową serią postów. Bo ja, nie dość że blondynka, to jeszcze się Pecka nazywam. A to do pecha zobowiązuje podwójnie.