27/11/2015

Brzemię impulsywnych

Tekst tematycznie nawiązuje do wykopanego jakiś czas temu Irytka.

Jako człowiek z wyboru aktywny, z natury gwałtowny i impulsywny, a który na dodatek jeszcze przejawia tendencję do nadmiernego analizowania, pragnę wam wszystkim dziś powiedzieć, że życie dla takich jak ja bywa kurewsko wręcz niesprawiedliwe. I jak narzekałam na przekichaną sytuację butelkujących pasywnych, tak oświadczam, że my, impulsywni, wcale lepiej nie mamy. Choć, oczywiście, z zupełnie innych powodów.


Zresztą może to tytułowe brzemię jest nie tyle impulsywnych, co szczerych. Bo jeśli coś ostatnio odkryłam, to właśnie to, że jak człowiek nie ukrywa swojego egoizmu, egocentryzmu i samolubności (a wręcz celowo je eksponuje), to wszystkie inne cechy jakby giną pod ciężarem tej niewybaczalnej szczerości. Bo się tym tak trochę (a może nawet bardzo) sama podkładam do pożarcia na talerzu tym, co egocentryzm żywiołowo tępią. A jest ich dużo.
Istnieje tu wyraźna jednostronność: wszyscy widzą moje wkurwy, ale nikt nie dostrzega moich licznych zachwytów. Wszyscy mocno odczuwają moją nienawiść, ale nikt nie potrafi docenić obezwładniającej miłości. Wszyscy zwracają uwagę na moją postawę pt. „mam wyjebane”, a nikt nie dostrzega mojej (nad)wrażliwości. Mówiąc krótko: ludzie biorą mnie za jakąś zimną, niedostępną sukę, i potem rodzą się z tego niepotrzebne problemy, co mi sen z powiek spędzają.
Nie twierdzę, że jestem tu bez winy: wręcz przeciwnie, od dawien dawna świadoma jestem błędu własnego systemu, który uczy mnie chcieć od życia (więc i od ludzi wokół) o wiele więcej niż przeciętnemu osobnikowi chcieć wypada. Wiem doskonale, że sama przykładam do tego rękę, decydując się na uwydatnianie jednej ze swoich dwóch stron, ale to definitywnie nie jest jedyny powód tej niesprawiedliwości w osądzie. Są jeszcze przynajmniej dwa inne.
Po pierwsze: szeroko pojęte zło przychodzi nam wyłapywać szybciej i chętniej niż jakiekolwiek odmiany dobra. Wystarczy rzucić okiem po Internetach: hejt się sprzedaje, wady się w oczy pierwsze rzucają, a o nienawiści i frustracji chętniej niż o czymkolwiek innym plotkuje się przy kawie (ew. winie / piwie / drinku).
Po drugie: ludziom o wiele łatwiej przychodzi oceniać (i zarazem winić) innych niż siebie samych, a już w szczególności gdy ci inni swoich wad specjalnie nie kryją. A wiecie, ci oceniający (tudzież winiący) niczym się tak naprawdę ode mnie nie różnią. Poza somo-świadomością. Czy raczej jej brakiem. I może z mojej strony to tylko przejaw freudowskiego przerzucenia, ale naprawę, jeśli już nie w każdej, to przynajmniej w co drugiej napotkanej osobie widzę swoje własne problemy, tyle tylko, że skutecznie przed świadomością właścicieli skrywane. A niestety, to, że ktoś tych problemów nie jest świadomy, nie oznacza, że ich nie ma.
Nie, nie chcę tutaj wszystkich nawoływać do grzebania we własnych głowach. Wasze głowy, wasza sprawa. Chcę tylko zaznaczyć, że fajnie byłoby gdybyście potrafili ten mój wybór szczerości (tudzież samo-świadomości) zaakceptować, a nie tępić w zarodku tylko dlatego, że wymyka się popularnemu schematowi noszenia masek na każdą okazję i udawania kogoś lepszego / fajniejszego niż naprawdę jestem. Choć to, czy faktycznie się temu schematowi wymykam można by poddać kolejnej, o wiele bardziej złożonej dyskusji, a na jej podstawie napisać pięć kolejnych tekstów… ale to już może sobie (i wam) dziś odpuszczę.
I choć jest to post w pełni frustracją przeładowany, to na koniec czuję się w obowiązku dodać, że mimo wszystko noszę to moje brzemię godnie, może nawet dumnie. Bo wiecie, w życiu chodzi o wybory: coś kosztem czegoś, z konsekwencjami i bez żałowania. A ja postawiłam na samo-świadomą aktywność i tego staram się trzymać, na przekór wszystkiemu i wszystkim (nierzadko nawet samej sobie).