16/10/2015

Ekscytacja do zrzygania

Nie wiem na ile ekscytujące są wasze życia, ale jeśli nie wiecie co to znaczy “ekscytacja do zrzygania”, to prawdopodobnie nie zrozumiecie nic z tego, co przyszłam wam dziś powiedzieć.

[tak, na zdjęciu jestem ja] 

O pasji posta napisałam. O aktywnych też. Więc dziś będzie o emocjach.

To, że nie jestem normalna, podkreślam praktycznie przy każdej okazji. To, że wszystko mnie zaskakująco łatwo frustruje i wkurwia, idzie wyczytać z każdego posta na Kopalni (a tutaj z co drugiego). Należę bowiem do osób, które wszystko przeżywają „na fula” i z zaskakującą łatwością (i szybkością) skaczą sobie z jednego ekstremu do drugiego. Dlatego, jeśli ponad wszystko cenisz sobie święty spokój i nie lubisz być targany/a przez mocno napompowane emocje, możesz od razu spisać nasze relacje na straty. Nie będziesz w stanie ze mną wytrzymać: gwałtowność mam zapisaną w kodzie genetycznym, a impulsywność pływa w mojej krwi.
No a skoro potrafię ekscytować się księżycem zza gałęzi przy Dworcu Głównym w Krakowie, to spróbujcie sobie wyobrazić mnie na koncercie ukochanego zespołu. Nie dziwne, że każdy kolejny odchorowuje przez kilka kolejnych dni, a pierwszy przypłaciłam totalnym odlotem. Ekscytacja potrafi zwalić mnie z nóg i to całkiem dosłownie. Potwierdzi to każdy (w szczególności Monia), kto widział mnie około drugiej w nocy na krawężniku pod Galerią Krakowską, po pamiętnym 21 sierpnia 2010, rozpaczającą nad zajebistością różowych spodni Matta. W ciemno przytaknąłby też pan ochroniarz z Łodzi, który 23 listopada 2012, na przeciągu trzech pierwszych piosenek, cztery razy pytał mnie, czy na pewno wszystko w porządku (tak bardzo wyłam). Przypadkowi towarzysze spod sceny na Orange 14 czerwca 2015 pewnie okrzyknęliby mnie największym szajbusem świata, bo zagłuszałam im odbiór piosenek nie tylko wywrzaskując wszystkie słowa, ale i gitarę (no bo, przepraszam was bardzo, ale jak można tego nie robić na Plug in Baby?!).
I choć to przeżywanie wszystkiego na fula bywa bardzo męczące i, rzecz jasna, ma swoje liczne słabe strony, to za nic w świecie nie chciałabym się go pozbyć. Bo to uwielbiam. Uwielbiam doświadczać pełną piersią, nawet jeśli potem przypłacam to jebutnym bólem głowy lub fanatycznym waleniem w klawiaturę do momentu w którym zaczynają mnie wkurwiać poranne ptaszki za oknem. Bez tego nie byłabym sobą. A ja lubię być sobą, bez względu na skutki uboczne i wszelkie słabe strony. Tak po prostu: lubię i już.
I teraz do pełni szczęścia potrzeba mi tylko drugiego takiego szajbusa.
Lub chociaż takiego, który ma na to przeżywanie wysoką tolerancję.
Znacie jakiegoś może…? ;)