Bo:
Po pierwsze:
Od dobrych kilku lat bardzo chciałam zaliczyć fajerwerki pod London Eye. Okazja nadarzyła się w zimie 2016, gdy w Londynie chwilowo mieszkałam i namówiłam na około sylwestrową wizytę Kubę i Kasię. Niedoświadczona w bojach, o biletach na imprezę dowiedziałam się o kilka miesięcy za późno: próbowałam odkupić, ale w przeciwieństwie do występu Biffy na O2, uznałam, że to nienajlepsza inwestycja – piórka nie złapię i na teledysku się nie odnajdę, a dla samego płakania przepłacać (ponad dwukrotnie) nie warto. Postanowiliśmy więc przechytrzyć system i obejrzeć fajerwerki gdzieś poza obszarem objętym biletami. Pomysłów było kilka (niektóre nawet googlane) ale ostatecznie, impulsywnie, zostaliśmy pod barierką na Trafalgar Square, z pięknym widokiem na Big Bena.
Czekaliśmy przeszło trzy godziny, w trakcie których wybrałam się na misję szukania toalety – śmiejcie się, ale w obrębie centrum wszystkie toalety były zamknięte, a do „maka” obowiązywała godzinna kolejka, w której stać mi się nie chciało. Przy trzecim okrążeniu okolic placu byłam już tak zdesperowana, że postanowiłam zapytać w bardzo szykownie wyglądającej kawiarni: o dziwo, zaprosili mnie z uśmiechem. W moje ślady poszedł Kuba i… spuścił wodę alarmem dla niepełnosprawnych. Prawie jakby się Pecka nazywał.
Ale co tam toaleta, Big Ben wzbudzał większe emocje. Dopóki o północy nie zgasł. Bo właśnie tą ponurą ciemnością (zwykle rozjarzonej tarczy) przywitaliśmy rok 2017. Chyba że policzyć te iskierki fajerwerków znad kamienicy po lewej – Kuba i Kasia długo upierali się, że zaliczone, ale ja się przekonać nie dałam. Powtórzyłam operację rok później, tym razem z biletami.