12/02/2016

Ciężkie jest życie blondynki (2)

W serii: * cz.1 *
A ciężkie, bo:

Po pierwsze:
Niefajny okres w życiu: czwarty tydzień chora, drugi dzień na antybiotyku, mózg w proszku (to akurat z własnej winy), życie w strzępach, autobus mi się spóźnia 20 minut jak na dworze temperatura około minusowa, ale dobry obiad w fajnym towarzystwie zjadłam, więc w domu ląduję w stosunkowo dobrym humorze. Na tyle, że odpalam najnowszy album Muse i daję się ponieść Psycho, wyobrażając sobie, że stoję gdzieś z przodu tego wielotysięcznego tłumu.
Jest fajnie, dopóki z impetem nie przypierdalam szczęką w nowy kubek termiczny, który (z ciepłą herbatą) postawiłam sobie przed komputerem. Następne pół godziny siedzę nad klawiaturą obłożona lodem, popijając własną krew. Wybornie!
Ale to oczywiście nie jest koniec historii, bo zaraz potem na ostateczną śmierć umiera mój telefon. Bo pieniędzy to ja, biedny student, mam zdecydowanie za dużo, ma się rozumieć.

Po drugie:
Przyjechałam do Edynburga i obrzydliwie jaram się szkockim akcentem.
Na drugi dzień idę do Starbucksa (w którym przecież nie raz byłam w Polsce), gdzie zza lady wita mnie wyjątkowo fajny chłopiec z (przeciętnie) cudownym szkockim akcentem: topnieje mi serce, gdy słyszę jak obsługuje pana przede mną. Rozanielona składam zamówienie. Pan się uśmiecha i, biorąc do ręki biały kubek, pyta, tak jak mu to (i wielu, wielu innym) przykazano: „What’s your name?” No a ja, chuj wie czemu, po czterech pieprzonych latach na zakichanej filologii angielskiej, elokwentnie (i bez udziału mózgu), pytam: „excuse me?”
No więc mi chłopiec, już bez tego cudownego akcentu, literuje pytanie tak, jakbym nawet na poziomie A1 języka angielskiego nie opanowała. Płonę ze wstydu do samego wieczora.

Po trzecie:
W lecie 2014 roku, dzięki uprzejmości przyjaciół, miałam okazję wyjechać na chwilę do niemieckiego Augsburga, żeby zarobić trochę pieniążków na nową trasę koncertową Muse. Rozliczali nas miesięcznie, więc wypłatę z września miałam okazję wybrać z bankomatu dopiero pół roku później, w drodze do naszej ukochanej Alta Badii.
W trakcie wybierania nastąpił jednak sztandarowy blond moment i zamiast kliknąć „anuluj”, gdy okazało się, że nie mogę sprawdzić stanu konta ani pobrać potwierdzenia, ja wcisnęłam „wybierz”. I cały tydzień się martwiłam, że zrobiłam sobie debet w euro. Ostatecznie musieliśmy nadrabiać drogę przez Niemcy, żeby sprawę wyjaśnić.
Na szczęście na strachu i nerwach się skończyło: debetu w euro szczęśliwie sobie nie zrobiłam.

Po czwarte:
Zimowe, nocne szwendanie się po mieście z aparatem kończę (jak większość wypadów do centrum) pod Galerią Krakowską – oczywiście tramwaj spieprza mi na oczach, a następny za pół godziny. Myślę sobie: spoko, mam statyw, drugą baterię i dużo energii, to sobie artystycznie obfocę lampki na drzewkach i Galerii. Przy drugim zdjęciu, zirytowana zacinającą się regulacją i skostniałymi od mrozu palcami, rozwaliłam plastikową podpórkę w statywie: spektakularny koniec zdjęć nocnych, cud, że aparat to przeżył, bo statyw już o własnych nogach nie stoi.
Pół roku później, lipcowym wieczorem, idziemy sobie z Monią brzegiem Wisełki w stronę Mostu Grunwaldzkiego, ja z zacnym zamiarem uwiecznienia Wawelu, kościoła Piotra i Pawła na Grodzkiej, a w dobrych porywach może nawet rynku. Zatrzymujemy się na wysokości balonu po drugiej stronie, rozochocona rozkładam statyw i… rączka zostaje mi w ręce.
Spektakularny koniec zdjęć nocnych, część druga.

Po piąte:
Pewnego uroczego, październikowego dnia, zmęczona po pełnym emocji dniu pracy i wciąż mocno przeziębiona, idę ze swoją skromną wypłatą do banku. Wchodzę, kątem oka dostrzegam, że ktoś siedzi na krześle pod filarem przed kasami i z niesmakiem odnotowuję, że otwarte jest tylko jedno okienko. Zatrzymuję się więc przed wcześniej wspomnianym krzesłem i pytam uprzejmie (znowu bez udziału mózgu): czy pani czeka w kolejce?
Przy czym w momencie wypowiadania słowa „pani”, mój mózg koduje, że to jest chłopiec, na dodatek ładny, fajny, w adidasach i z przepięknymi (naprawdę!), długimi, rudymi włosami. I tyle mi było z tego pieprzonego radaru, co to zazwyczaj rozbłyska czerwonym światłem, gdy w promilu kilometra pojawi się ktokolwiek rudy. Akurat tego popołudnia musiał się ściąć.

Kurtyna!