15/09/2014

Niemieckie obserwacje

[co prawda Kama ubiegła mnie bardzo podobnym postem dwa tygodnie temu, ale swoje trzy grosze mimo wszystko też postanowiłam wrzucić] 

Spędziłam w Niemczech siedem tygodni. I poczyniłam obserwacje.


Po pierwsze: ten kraj śmierdzi gównem. Nie, nie w przenośni. Dosłownie. Niemcy są ewidentnymi fanami nawozu naturalnego. Nawożą wszystko. I wszędzie. Gównem zajeżdża zarówno w ścisłym centrum, jak i w szczerym polu. Ot, taka zapachowa ciekawostka.

Po drugie: Niemcy mają deficyt YouTube’a. O ile jestem w stanie zrozumieć skuteczną walkę z piractwem (skoro stać ich na własne egzemplarze CD i DVD…), o tyle kompletnie nie ogarniam dlaczego nie działa tu znaczna większość oficjalnych (!) teledysków. Przez całe siedem tygodni, większość kawałków dodawanych przez znajomych na fejsie była dla mnie nic niewartą treścią, bo 'this video is not available in your country'. Nie żeby to country istotnie moje było.
Po trzecie: nie wiem czy to tylko ja mam takiego pecha, ale logicznym myśleniem to się żaden poznany przeze mnie Niemiec nie popisał. Myślenie boli, fakt, ale widać Niemców boli jakoś wybitnie. Dlatego woskują brud na podłogach i nie potrafią realnie wyliczyć godzin pracy. O notorycznej sklerozie już nawet nie wspominając.

Ale mimo iż jawnie i z pasją nienawidzę języka niemieckiego, a do Niemiec i Niemców nigdy nie pałałam (i teraz już raczej nie zapałam) sympatią, to pewne aspekty tego kraju (szczególnie organizacyjne) uważam za warte naśladowania.

Recycling butelek.
Kupując jakikolwiek napój w plastikowej butelce, w cenę naliczany zostaje tak zwany Pfand w wysokości 0,25E, który po spożyciu napoju możesz odzyskać w specjalnej maszynie do zwrotu butelek. Nie rozumiem dlaczego takie coś nie działa w każdym kraju. 25 gorszy za każdą butelkę i zagwarantowane, że problem segregacji plastików w Polsce rozwiązałby się sam.

Koszy brak, a czysto.  
Idąc do sklepu prawie kilometr nie uświadczysz ani jednego kosza na śmieci. A mimo to, papierków na chodniku, czy trawniku ani śladu. Jak oni to robią? Dlaczego w Polsce nie potrafimy utrzymać czystości, mimo iż kosz stoi na co drugim zakręcie? Chcę znać tajemnicę. Bo ze trzy razy obeszłam pół miasta z ogryzkiem jabłka z ręce, podczas gdy w Polsce wylądowałby on przy pierwszym lepszym drzewie lub krzaczku. Mentalność?

Bezpieczeństwo.
Nie da się ukryć, że Niemcy pieniądze mają i kraść po prostu nie przywykli.
Domy mają niskie ogrodzenia, bramy zazwyczaj zamyka się prowizorycznie, na podwórko i ogródek dostać może się prawie każdy, a przed akademikiem, który był moim domem przez ponad miesiąc, stoją dziesiątki rowerów: tuż pod wejściem, pod specjalnie przygotowanym daszkiem, część z nich nawet nie przypięta. I żaden nie ginie. Koła cały czas na swoim miejscu, opony napompowane – w Polsce byłoby to nie do pomyślenia.

Rowerzyści.
Niemcy mają coś, czego mi w Polsce brakuje bardzo (ale co, szczęśliwe, powoli zmienia się na lepsze): ścieżki rowerowe. I to ścieżki rowerowe stanowiące część regularnej drogi – tj. dodatkowy pas dla rowerów. W Niemczech rowerzysta nie jest wrogiem kierowcy, ale pełnowymiarowym uczestnikiem ruchu. Zakładam, że to dlatego rowery popylające po owych ścieżkach zobaczyć można niemal wszędzie i o każdej porze. Rowerami jeżdżą wszyscy – bez względu na wiek, posturę czy umiejętności. W dodatku zawsze w kasku – nie ma że obciach, że głupio, że bez sensu, tam się tak po prostu jeździ.

Drogi.
Wiadomo że nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka, ale odniosłam wrażenie, że Niemcy to dobrzy i szanujący się (i swoje auta) kierowcy: żadnego wyprzedzania na trzeciego, na autostradzie sznureczek prawą stroną, w terenie zabudowanym książkowa prędkość – wszyscy zdają się jeździć ostrożnie, przepisowo (bo policja ponoć najbardziej ściga za przekroczenie prędkości, a Niemiec ma tylko 7 punktów karnych) i kulturalnie. A już na pewno ostrożniej i bardziej kulturalnie niż Polacy. Nie wspominając o tym, że autostradę budują w zastraszającym tempie, a stan asfaltu nie woła o pomstę do nieba.

Tanie piwo.
Piwo jest tu niewiele droższe od wody mineralnej. I to naprawdę dobre piwo. Nie, nie żartuję. Odliczając Pfand za butelkę, za piwo chcą tutaj ok. 40 eurocentów. Niecałe dwa złote. W dodatku nie ma zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych i na legalu można sobie iść z piwkiem do parku, nad jeziorko, czy rzekę. A mimo to zalanych w trzy dupy ludzi jakoś nie widać na ulicach, nawet w sobotnie wieczory.

Słodycze.
Najtańsza czekolada na półce jest lepsza od niejednej „porządnej” czekolady w Polsce: spróbujcie znaleźć prawdziwą czekoladę mleczną z kawałkami orzechów za mniej niż dwa złote. Nie da się! A w Niemieckim Lidlu za 39 eurocentów masz tabliczkę nieba w gębie. A jakby tego było mało, każda jedna podróbka znanych słodyczy (np. nutella, mars, bounty), mimo iż o połowę tańsza, jest równie dobra – a czasem nawet lepsza. Przede wszystkim jednak: w Niemczech czekolada (bez względu na cenę) to zawsze prawdziwa czekolada. Nie uraczą Cię tutaj paskudnymi podróbkami.
Ah, i paczka toffeefee kosztuje cztery złote!

Promocje.
Wiadomo, że zakupy najfajniej robi się korzystając z licznych promocji: kupić spodnie za pół ceny, to dopiero jest interes! Cóż, w Niemczech promocja to Promocja od dużej litery: dobrej jakości produkty można ustrzelić za 1/5, albo nawet 1/10 regularnej ceny.

Zarobki.
W Niemczech najzwyklejszą sprzątaczkę stać na Iphone’a i nie ma w tym absolutnie nic dziwnego. Nie mówiąc już o tym, że jedna z naszych współpracownic odwiozła nas do akademika jednym z najfajniejszych aut w jakim kiedykolwiek siedziałam.
I to chyba mówi samo przez się, prawda? Widać da się.

Umówmy się: jaki Niemiec jest, każdy widzi (a teraz wreszcie mogę powiedzieć, że moje osobiste uprzedzenie nie bierze się z powietrza), ale kraj to oni mają zorganizowany elegancko. Gdyby nie ten zakichany język i bardzo specyficzna mentalność, mogłabym tam zamieszkać.