04/09/2014

Wielkość względna

W każdym jednym poradniku piszą, że jednym z kluczy do szeroko pojętego “szczęścia” jest otaczanie się odpowiednimi ludźmi. Tymi pozytywnymi.
Pospieszyłabym dodać, że tymi Większymi.
Tyle tylko, że tę „wielkość” należałoby trochę bardziej sprecyzować.
Niby wiem jaką „wielkość” miałam na myśli pisząc ten post, ale ponieważ w życiu nic nie stoi w miejscu, to i ona z czasem nieco w mojej głowie ewoluowała (i ewoluuje sobie dalej).  
Wierzę bowiem, że ludzie wielcy – gdzie, uściślijmy, wielki oznacza tyle co inspirujący, czy, jak ja to lubię nazywać, stymulujący – stają się wielcy (w tym metaforycznym, mentalnym i osobistym sensie) tylko wtedy, gdy im na to pozwolimy. No chyba że należymy do tego mniej odpornego procenta ludzi łykających wielkość dyktowaną w mediach; aczkolwiek chyba oczywistym jest, że nie taką „wielkość” mam tutaj na celowniku.
Toteż: wielkość jest względna. Oto mój najnowszy wniosek. I problem w jednym.




Bo ostatnio zewsząd bombardują mnie (niezliczone!) przykłady na to, że dosłownie wszystko zależy od… wszystkiego innego. I jak tu niby dobrze ocenić? Jakie przyjąć kryteria, jakie zastosować wytyczne? Jak decydować, jeśli czasem nawet ta najmniejsza drobnostka potrafi diametralnie zmienić postać rzeczy? A jakby tego było mało, ludzie (sami w sobie różni i nierzadko płynni) inspirować i stymulować mogą przecież na różne, najróżniejsze sposoby. Przy czym jeszcze owe sposoby same w sobie nierzadko ewoluują w bardzo niespodziewanych kierunkach. A, jak wiadomo, z tą ewolucją to od zawsze był niemały problem.
Rok temu wszystko wydawało mi się proste i oczywiste: osoby mające na nas jakikolwiek większy wpływ dzielą się na toksycznych i inspirujących. Toksycznych należy unikać, a inspirujących trzymać przy sobie za wszelką cenę. No, i może warto jeszcze mieć na uwadze, że czasem ci toksyczni chowają się pod maską inspirujących.
Tak było. Dopóki nie dokonałam nowego odkrycia i wszystkie moje wcześniejsze wnioski runęły jak długie. Istnieją bowiem ludzie toksycznie inspirujący; bez żadnych masek, ale za to z całym wachlarzem tych mniejszych i większych zależności. I nagle okazuje się, że inspirujący niekoniecznie znaczy, że dla nas odpowiedni. Bo inspirować można również destrukcyjnie.
Wiem, to brzmi groteskowo. Gdyby ktoś powiedział mi to w momencie pisania posta o Większych, pewnie bym go wyśmiała. Ale życie lubi zaskakiwać i zdołałam się już przekonać na własnej skórze, że „inspirujący” naprawdę nie zawsze (a przynajmniej nie cały czas) idzie w parze z odpowiednim. Głównie dlatego, że ta cała inspiracja lubi sobie nie tylko sama z siebie ewoluować, ale i zależeć od wielu czynników: często tych kompletnie niezależnych od Ciebie. Tych, których nie przewidzisz. Jak i tych, które nie przewidzą Ciebie.
I tak, to co wczoraj wydawało Ci się śnieżnobiałe, jutro może być kruczoczarne, a pojutrze w ogóle wściekle różowe. A to, co jeszcze przed chwilą wydawało Ci się tak bardzo urocze i oryginale, pod wpływem niby-to-pierdoły nagle może okazać się kompletnie nieodpowiednie.  
Ot, kolejny z licznych paradoksów ubarwiających szarobure życie.
Z którym nie wiadomo co począć.

I to by było na tyle jeśli chodzi o moje „precyzowanie” wielkości.

Jakieś rady? Przemyślenia? Komentarze? Złote środki…?