22/09/2014

Wspomnienia

Gdzieś niedawno przeczytałam, że najlepszym sprzętem nagrywającym wcale nie jest najnowsza wersja smartfona, ale ludzki mózg. Powiadają bowiem, że zdecydowanie lepsze od cyfrowych obrazów są nasze wspomnienia: gołe i wesołe.
W gruncie rzeczy, jako miłośnik fotografii, obsesyjna Pamiętnikara i nieuleczalny sentymentalista (co poradzić, po prostu uwielbiam kolekcjonować wspomnienia, a potem się w nich bezpretensjonalnie pławić), wcale niełatwo jest mi się z tym zgodzić.
Ale gdy się nad tym dłużej zastanowić: istotnie jest w tym sporo prawdy.


Mimo iż zdjęcia są dla mnie potwornie ważne i absolutnie nie wierzę w to, że uwiecznianie chwili odbiera magię jej trwania, nie mogę zaprzeczyć, że równie ważne jak co poniektóre zdjęcia, są dla mnie obrazki, które mój mózg zakodował, gdy aparatu przy sobie nie miałam (lub sięgnięcie po niego w ogóle nie przeszło mi przez myśl – bo tak też się zdarza).
I choć nienawidzę tego poczucia straty, które atakuje mnie za każdym razem gdy łapię oczami niesamowity kadr, a w torbie nie mam aparatu żeby zatrzymać go na dłużej (chyba każdy kto robi zdjęcia tak ma…?), to czasem naprawdę cieszę się, że jedyną dostępną wersją danej chwili jest moje (zdeformowane nadgorliwym mózgiem) wspomnienie.
Pewne momenty po prostu lepiej mają się bez swoich korespondujących, cyfrowych wersji.
Zresztą umówmy się: nie bez powodu mówi się, że z najlepszych imprez zdjęć nie ma.
I jakkolwiek skłonna byłabym się z tym kłócić, to zakodowane wyłącznie w pamięci obrazki śmiało stawiam na równi ze zdjęciami. Bo mimo iż jedno absolutnie nie wyklucza drugiego, to zdjęcia bez towarzyszących im prywatnych wspomnień straciłyby dla mnie sens istnienia. A przynajmniej znaczną część przypisywanej im wartości.
Koniec końców, jakkolwiek różne mogą być formy ich kolekcjonowania, wspomnienie pozostaje wspomnieniem: jego prawdziwa wartość zależy tylko i wyłącznie od nas samych.

Zgadzacie się?