Choć na usta bardziej ciśnie mi się soczyste: T in the fucking Park, kurwa!
Bez względu na czynniki zewnętrzne, od przeszło dwóch tygodni żyję na nieustannym haju. Haju muzyczno-emocjonalnym, ma się rozumieć.
Perspektywa tego, co wydarzy się w moje 23 urodziny zbija mnie z nóg dawką emocji rodem z maja 2013: równocześnie sram po gaciach (choć zdecydowanie mniej niż rok temu, bo pod ręką mam brata, który jedzie podbijać Szkocję razem ze mną) i rzygam tęczą na wszystkie strony. A to będzie dopiero początek. Początek tygodnia mojego życia.
Że jak?
Nie, nie wygrałam w totolotka.