28/06/2014

T in the Park

Choć na usta bardziej ciśnie mi się soczyste: T in the fucking Park, kurwa!


Bez względu na czynniki zewnętrzne, od przeszło dwóch tygodni żyję na nieustannym haju. Haju muzyczno-emocjonalnym, ma się rozumieć.
Perspektywa tego, co wydarzy się w moje 23 urodziny zbija mnie z nóg dawką emocji rodem z maja 2013: równocześnie sram po gaciach (choć zdecydowanie mniej niż rok temu, bo pod ręką mam brata, który jedzie podbijać Szkocję razem ze mną) i rzygam tęczą na wszystkie strony. A to będzie dopiero początek. Początek tygodnia mojego życia.
Że jak?
Nie, nie wygrałam w totolotka.

Nie, nie mam nadzianych rodziców (choć, przyznaję bez bicia: bez ich wsparcia pewnie nocowałabym pod Edynburskim mostem, więc ślę wielkie podziękowania!).
Ja po prostu kurczowo trzymam się tego, co pięć lat temu zapoczątkowali moi trzej bohaterowie z Devon. Mam świadomość, że to brzmi śmiesznie (i dość tandetnie), ale taka prawda: bez nich prawdopodobnie nigdy nie udałoby mi się wyrobić sobie tego uzależniającego nawyku bezpretensjonalnego dążenia do spełniania własnych marzeń (których nie wiedziałam, że aż tyle mam!). Zaczynałam bardzo skromnie, ale jak wiadomo: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Moje małe apogeum spełnienia zdało się przemknąć majem zeszłego roku ulicami Londynu – chce mi się ryczeć wielkimi łzami szczęścia na samo wspomnienie. Dwa marzenia off the list, a przy tym jeszcze udowodniłam sobie, że mogę. I to SAMA. Tak, to jest warte każdych pieniędzy! Dlaczego? Bo gdyby przyszło mi dziś umierać, to przynajmniej umierałabym ze świadomością, że przeżyłam coś absolutnie wyjątkowego. A to ceny nie ma.
Oczywiście, że bez sprzyjających warunków i odpowiedniego wsparcia nie mogłabym tego wszystkiego tutaj napisać, ale to już zupełnie inna bajka (i temat na oddzielnego posta). Dziś się tutaj nie wymądrzam, dziś się tutaj pretensjonalnie własnym szczęściem chwalę.
Za dwa tygodnie odhaczę z mojej listy kolejne dwa marzenia i na samą myśl szczerzę się do siebie przez łzy, jak głupi do sera. Przede mną wymarzony Edynburg i 2/3 jednego z największych brytyjskich festiwali muzycznych (pierwszy, ale śmiało zakładam, że bynajmniej nie ostatni!).  
T in the fucking Park, kurwa! :D