12/06/2014

Photomonth 2014

W Krakowie właśnie dobiega końca Miesiąc Fotografii z którego aktywnie korzystałam: biegałam po wszelkich możliwych wernisażach, wystawach i spotkaniach, przekonując się (po raz kolejny!), że sztuka, kurczę blade, jest naprawdę fajna i bardzo inspirująca. Zwłaszcza, gdy samemu cierpi się na syndrom artystycznej duszy.

[Monia i ja na wernisażu Promienowania (skradzione z fanpage’a MF)]

Miesiąc Fotografii to dla mnie generalnie świetna sprawa: zdjęcia trzaskam od lat paru, więc nowych wrażeń w tej sferze jakoś nigdy nie jest mi mało. Szczególnie, gdy mobilizują i inspirują do własnych prób tworzenia czegoś odrobinę bardziej wartościowego. Podczas tegorocznej edycji, największe wrażenie wywarły na mnie dwie z głównych wystaw i jeden niewinny cytat.

Jako niespełniona pseudo-artystka zawsze chciałam (i wciąż bardzo chciałabym) łączyć moje dwie pasje w spójną całość, tworząc swoistego rodzaju hybrydę zdjęciowo-tekstową. Marzyło mi się (i wciąż niezmiennie mi się marzy) że kiedyś będę uwieczniać wycinki rzeczywistości, łapać w kadry ulotne chwile, a równocześnie umiejętnie i zajmująco o nich pisać. Tudzież odwrotnie: pisać i ilustrować to, co wylazło spod mojego pióra. Zabarwione niespełnionym artyzmem marzenie płynnie przeszło w nieśmiałe poszukiwanie wzorców – i jeden z nich odnalazłam majowym, czwartkowym wieczorem w MOCAKu.
Pan Walker Evans z pasją i wyczuciem fotografował owe wycinki z rzeczywistości, tworzył z nich zajmujące cykle, a przy tym jeszcze wyjątkowo pięknie o nich pisał, co później, w ładnej oprawie (bo jego własnej!), trafiało do magazynów. David Campany postanowił pracę Pana Evansa docenić, odgrzebał jego magazynowe dokonania, zebrał do kupy i przyjechał z nimi do Krakowa, gdzie na wernisażu wystawy, jakby przypadkiem, kompletnie mnie zauroczyły. Sprawę ostatecznie przesądziło spotkanie z twórcą wystawy dwa dni później: Pan Evans został moim najnowszym, fotograficznym guru.

Każdy z nas – szczególnie zaś Ci, co lubują się w science-fiction – na pewno zastanawiał się kiedyś jakby to było, gdyby na naszą cywilizację lub jej ślady natknęli się obcy. Albo nasi następcy za miliardy lat. Pomysł wysyłania śladów ludzkości w przestrzeń kosmiczną nie jest niczym nowym, a jednak, od tego projektu bije świeżością.
Gdy zaczynałam oglądać wystawę, nie mogłam pojąć tej idei – przecież nie ma absolutnie żadnej gwarancji (stawiałabym nawet, że bardzo marne są szanse) że obcy, czy też bliżej nieokreśleni następcy naszego gatunku z dalekiej przyszłości, będą w stanie obsłużyć naszą technologię i odczytać (a co dopiero zrozumieć!) medium, które przecież sami sobie wymyśliliśmy. Sprawa wydawała mi się kompletnie bez sensu. Ale w miarę jak zgłębiałam się w przytoczone fragmenty filozoficznych wywodów i wymiany maili twórców, rosło moje zrozumienie. Bowiem adresatem tego projektu wcale nie jest niezbadany kosmos czy niewyobrażalnie odległa przyszłość. To projekt o ludziach i dla ludzi.
Brzmi paradoksalnie, ale to właśnie czyni tę wystawę wyjątkowo inspirującą. Jak przyznał sam autor: to właśnie paradoks był kręgosłupem całego przedsięwzięcia. Bo – choć na pierwszy rzut oka takie można odnieść wrażenie – to nie przybysze z przyszłości mają się czegoś o nas dowiedzieć, ale my sami powinniśmy na chwilę przystanąć i pomyśleć: o naszej historii, dokonaniach, celach, istnieniu, przyszłości i znaczeniu w obliczu ogromu kosmosu.
Wystawa prowokuje nowe przemyślenia i ma moc stawiania wszystkiego w nowej perspektywie. O zachwyt nie było więc trudno.

Psycholizm
Bywając na wernisażach w Tarnowie, wyrobiłam sobie nawyk zaglądania do środka każdej napotkanej książki – wystarczyło, że raz przypadkowo natknęłam się na zaskakująco trafnie opisujący moje uczucia cytat, żeby mi to weszło w krew.  
Będąc więc w Bunkrze Sztuki (gdzie mieści się centrum festiwalowe), zajrzałam do każdego z wystawionych tam katalogów i w tym z 2009 znalazłam fotografie Witkacego opatrzone jego tekstami, które przykuły moją uwagę przede wszystkim tytułem (psycholizm). Pół minuty później zapisywałam w komórce następujący cytat:
Tak głupio się układa życie – tyle rzeczy ginie, tylu szkoda – i wychodzi bolesny nonsens, a po drodze jak kupki gówienek, nikomu niepotrzebne dziełka.
Zdanie z miejsca ewoluowało na moje najnowsze motto, a Witkacy znienacka trafił na listę moich polskich lektur „do przeczytania w bliżej nieokreślonej przyszłości”. 


Oczywiście że się tutaj powtórzę, ale naprawdę uwielbiam być inspirowana.
I już nie mogę się doczekać przyszłorocznej edycji! ;-)