19/02/2016

Lekcje muzyki

Do napisania tekstu o muzyce (tak ogólnie) zbierałam się jakieś dobre dwa lata. Bo widzicie, tekst o Muse to bynajmniej nie to samo, co tekst o muzyce. Muzyka to temat zbyt szeroki i zbyt… intymny właśnie. Brzmi trochę śmiesznie, bo trudno byłoby mi wskazać bardziej zażyłą relację od tej, która łączy mnie z Muse. A jednak: zdecydowanie łatwiej jest mi napisać kolejny tekst o Muse, niż pierwszy o muzyce samej w sobie. Dlaczego? Ba ja się na muzyce (w przeciwieństwie do Muse) w ogóle nie znam.
Tylko że któregoś pięknego dnia dotarło do mnie, że na muzyce wcale nie trzeba się znać, żeby coś o niej napisać. Wcale nie muszę być też przy tym oryginalna. I nie będę: nic nowego ani odkrywczego tutaj nie napiszę. Za to (jak zawsze) podzielę się z wami swoimi subiektywnymi przemyśleniami. Lekcjami właściwie.


Na wstępie zaznaczmy, że ja nie słucham muzyki dużo, nie ilościowo przynajmniej. Wykonawców, tak z prawdziwego zdarzenia (bo co innego z samej nazwy, czy jednego kawałka), znam w gruncie rzeczy bardzo niewielu. I szczerze nienawidzę pytań o to, jakiego typu muzyki słucham. Ja się na gatunkach nie znam ani trochę. Kilka lat temu powiedziałabym, że słucham rocka, ale teraz? Ciul tam wie. Aczkolwiek faktem jest, że jak już czegoś słucham, to zazwyczaj do zrzygania: bardzo, ale to bardzo intensywnie.
Otwieranie się na nowe brzmienia było (bo ostatnimi czasy się to trochę zmieniło) dla mnie trudną sprawą, nawet pomimo faktu, że Muse świetnie uczy muzycznej otwartości. Choć może właśnie nie pomimo, ale szczególnie dlatego: panowie z Devon zaoferowali mi (na samym wstępie) tyle, że niespecjalnie czułam potrzebę szukania czegoś więcej; wałkowałam ich twórczość wzdłuż i wszerz przez całe dwa lata zanim w ogóle dopuściłam do słuchawek jakiś innych (wciąż nielicznych, bo w liczbie trzech) wykonawców.
Ale wiecie co mówią: nic nie dzieje się bez przyczyny i pewnie nawet to wybitnie ślamazarne wsiąkanie w muzykę miało jakiś cel. Być może jest nim nawet ten tekst – tekst o lekcjach muzyki, jakich udzieliłam sobie (niekoniecznie świadomie) na przestrzeni kilku ostatnich lat.  
Zacznijmy od tego, że muzyka to trochę problematyczna sprawa, bo chorobliwie łatwo się łączy: ze wspomnieniami, osobami, i uczuciami, jakie nam towarzyszyły w trakcie jej pierwszego (a czasem drugiego, trzeciego czy osiemnastego) słuchania. Przed Muse muzyka pełniła dla mnie głównie tło do wydarzeń, które potem zamieniało się w jeden wielki sentyment – wracałam do konkretnych dźwięków tylko po to, by wrócić do konkretnych zdarzeń, emocji, miejsc czy osób. Jasne, czasem wciąż mi się to zdarza, ale wiem już, że muzyka tak nie działa. Nie zawsze przynajmniej. Odbierana głęboko i właściwie, dotyka (i znaczy!) o wiele więcej niż związane z nią wspomnienia. I to moja pierwsza lekcja: muzyka to więcej niż tło.
Lekcja druga przyszła niedługo po pierwszej, bo ocierając się o różne środowiska i upodobania muzyczne wśród znajomych, w mig zrozumiałam, że „dobra muzyka”, podobnie jak problem, piękno i wielkość, jest pojęciem względnym. Muzyka jest dla wszystkich i każdy gatunek może być postrzegany jako piękny. A i nierzadko należy, czy wręcz trzeba, dać jakimś dźwiękom drugą, albo nawet trzecią szansę, żeby należycie je docenić. „Nigdy nie mów nigdy” jest niezłą muzyczną (i życiową zresztą też) dewizą, bo całkiem skutecznie otwiera na nowe doświadczenia. A to, że zaczęłam słuchać bardziej „klubowej” muzyki wcale nie oznacza, że w jakimkolwiek stopniu zdradzam moją dogłębną miłość do Muse (choć przez długi czas tak mi się wydawało). Muzyka ma za zadanie łączyć, a nie dzielić. I tego się trzymajmy. 
Jak wszystkim doskonale wiadomo, dużo piszę, więc w muzyce od zawsze najważniejsze były dla mnie słowa i to ich dotyczy lekcja trzecia. Jeszcze do niedawna jawnie nienawidziłam nie wiedzieć o czym śpiewa wykonawca (stąd moja obsesja na punkcie słuchania muzyki prawie wyłącznie anglo-języcznej) i gardziłam każdą jedną piosenką o przysłowiowej dupie Maryni. Celowo używam czasu przeszłego, bo teraz z zachwytem (któremu wciąż trochę nie daję wiary) odpalam artystów (sztuk: 2), których wokal nierzadko kompletnie zlewa się z dźwiękiem. I jakoś wcale mi już nie przeszkadza, że nie wiem o czym mi wyją do ucha. Bo całość i tak do mnie przemawia. Ot, kolejne oczywiste odkrycie: nie słowa są w muzyce najważniejsze. I choć wciąż zwracam na nie największą uwagę, to przynajmniej wiem już, że muzyka nierzadko sięga daleko poza nie. Bo ważne, że dotyka (tam w środku), mniej ważne czym.

Lubię sobie myśleć, że mój ewoluujący związek z muzyką jest odzwierciedleniem mojego (również ewoluującego) podejścia do życia: z biegiem czasu coraz bardziej jestem ciekawa (i chętna sprawdzać) jak daleko mogę się posunąć, jak bardzo nagiąć własne granice i upodobania, które przecież mają prawo (a może nawet powinny) się ciągle zmieniać.

A czym dla was jest muzyka? Czego was nauczyła?