19/06/2015

Za co kocham Muse

Ich: dwadzieścia jeden lat, siedem albumów studyjnych, siedem tras koncertowych (tudzież er) i cztery albumy koncertowe. Moje: przeszło sześć lat, jedenaście płyt na półce, trzy książki, cztery koncerty i trzy najbardziej ekscytujące premiery muzycznych krążków w moim życiu.
Jestem gotowa opowiedzieć Wam (lub przynajmniej podjąć się takiej próby) za co tak bardzo kocham Muse. Bo to, że ich kocham – i to kocham bezwarunkowo, bezgranicznie i obsesyjnie – powinniście już brać za absolutny pewnik.


Wbrew moim ogólnie znanym, psychofanowskim zapędom, to jest tekst na poważnie. Odpuszczam Wam metafizyczne spazmy i opowieści o tym jak i dlaczego. To jest tekst tylko i wyłącznie o tym, za co. Oczywiście na obiektywizm nie macie co liczyć (zresztą na tym blogu nigdy nie mogliście), ale doceńcie, że wysuwam z kieszeni realne, racjonalne argumenty, wykraczające daleko poza kolor spodni Matta, datę urodzin jego syna i brokatową gitarę, która zginęła śmiercią nagłą i iście tragiczną.
W gruncie rzeczy mogłabym streścić się w jednym zdaniu: kocham ich za wszystko to, za co obrywają największym hejtem. Ale wymieniając po kolei:

1)     za to, że nie można ich zdefiniować.
Fakt faktem: gdy ktoś, kto nigdy wcześniej o nich nie słyszał, zadaje mi to sakramenckie pytanie pt. „a co oni grają?”, zawsze trochę mam ochotę strzelić sobie w łeb. Bo w tym ich rocku, który tak ochoczo podaje Ciocia Wikipedia (a od którego rzeczywiście swoją drogę zaczynali), to się mieści niemalże wszystko: misz-masz rocka klasycznego, progresywnego, alternatywy, popuindie i wszelakiej elektroniki; i to nawet na przestrzeni jednej płyty (patrz: the 2nd Law – najbardziej rozbieżny album wszechczasów). Przy czym warto zaznaczyć, że jak zaczynałam się w nich wkręcać, to pobieżnie rozróżniałam tylko rock i pop – droga edukacji muzycznej jaką z nimi przebyłam (szczególnie jak na moje standardy) jest naprawdę imponująca. I to głównie dlatego, pytana co grają, zawsze mam wrażenie, że jakkolwiek bym ich nie próbowała zdefiniować, to i tak nie oddam sprawiedliwości temu, jak wiele oferują.
Muse nie ma dobrej „piosenki na początek”, bo po jednej piosence, ba, nawet po całym jednym albumie, wiesz o nich tyle, co nic. I choć bywa to irytujące, jest to jedna z ich największych zalet. Fanów specyficznych gatunków muzycznych i właścicieli wybitnie wysublimowanych gustów na pewno tym nie porywają (rockowi wyjadacze skreślili ich przy Black Holes and Revalations, dokładnie wtedy, kiedy ja zaczęłam ich słuchać), ale są w stanie zaoferować wiele każdemu, kto otwarty jest na muzyczne eksperymenty. Warunek jest tylko jeden: musisz pokochać głos Matta.  

2)    za to, że są różnorodni.
W sumie, to rozwinięcie punktu pierwszego, bo brak muzycznej definicji łączy się w ich przypadku również z brakiem definicji lirycznej. Powiem szczerze: monotematyczne zespoły (choć je lubię) szybko mnie nudzą i niewykluczone, że to wina Muse. Bo to od nich muzyczną przygodę zaczynałam, i to oni przyzwyczaili mnie do szeroko pojętej różnorodności. Choć słucham ich obsesyjnie już przeszło sześć lat, nigdy mnie nie nudzą, bo w każdą jedną płytę Matt zawsze tchnie kilka swoich osobistych paranoi. Tekstowo poruszają tematy zarówno globalne jak i bardzo osobiste: nie brakuje im (często przesadnej) abstrakcyjności i wysublimowanych podróży w przyszłość (to, że chętnie sięgam po gatunek sci-fi w filmach też może być ich sprawką). W ich tekstach (jak i dźwiękach) jest raz śmiesznie, raz poważnie, raz smutno, raz wesoło, raz genialnie, a innym razem kiczowato. A najczęściej wszystko to zmiksowane w jednym.

3)    za to, że mają jaja.
Eksperymentować tak śmiało i chętnie jak oni, to chyba nie potrafi teraz nikt. Jasne, zbierali, zbierają i pewnie już zawsze zbierać będą za to niezłe baty, ale – co uważam za absolutnie fantastyczne – to w najmniejszym nawet stopniu ich nie hamuje. Muse ma w dupie to, co pomyślą sobie o nich inni, dopóki tylko oni sami wierzą w to co robią, lub chociaż mają z tego nieziemską frajdę. I ja to w pełni pochwalam – TEN cytat nie bez powodu od trzech lat wisi nad moim tarnowskim biurkiem. Zresztą tego ich godnego pochwały dystansu powinni nauczyć się też ich fani: bo największy problem Muserów polega na tym, że biorą Muse zbyt poważnie i w efekcie (co album!) oczekują od nich niemożliwego (albo sami nie wiedzą czego). Tymczasem chłopaki po prostu mają jaja. I dzięki temu nigdy nie stoją w miejscu. A wedle mojej teorii o biernych i aktywnych, to warte jest owacji na stojąco.  

3) za to, że są śmieszni.
Biorąc pod uwagę aktualny zasięg i istną „bombastyczność” ich poczynań, Muse ma pełne prawo uważać się za wielkich. Z warsztatem, doświadczeniem i talentem jakim wszyscy troje dysponują, mogliby tworzyć wiekopomne dzieła na miarę światowej sławy muzyków (namiastkę tego – moim skromnym zdaniem – zaprezentowali TUTUTU i TU). Tylko że Muse bycie poważnymi twórcami średnio interesuje i to jedna z cech, którą wygrali moje serce. Oni nie boją się być śmieszni i wytykani palcami. Wręcz przeciwnie, sądząc po ich poczynaniach, wręcz do tego lgną. Muzyka to dla nich tak samo sztuka, jak i dobra rozrywka. Więc dlaczego by nie łączyć jednego z drugim?
Muse od lat z gracją balansują na pograniczu kiczu i geniuszu, a, jak zdążyłam się już wielokrotnie (i to nie tylko w kwestii muzyki) przekonać, to właśnie tam rezyduje źródło moich największy ochów i achów. Dla mnie, Muse idealnie odzwierciedla wszystkie znajome, życiowe paradoksy. Łączą w sobie wszystko to, co z zasady mocno miksuje się w życiu codziennym (przynajmniej moim?): powagę, śmieszność, smutek, radość, wysublimowanie, próżność, głębię, płytkość, mądrość i głupotę.

4) za to, że chętnie czerpią z innych.
Muse chłonie wszystko (stąd też ta ww. różnorodność): ich inspiracje wędrują sobie po najdalszych zakamarkach muzycznego (i nie tylko!) świata. Fakt, że ich utwory przywodzą na myśl innych wykonawców, uważam (w przeciwieństwie do większości fanów) za coś bardzo pozytywnego. Bo tak jak nie wierzę w obiektywizm, tak i nie wierzę w oryginalność: wszystko już kiedyś było i wszyscy, świadomie bądź nie, inspirują się i czerpią z innych. I tutaj Muse wygrywa dla mnie tym, że inspiruje się mądrze. Bo choć garściami biorą z tego, co już było (osobiście najbardziej lubię słyszeć w nich Queen i Flojdów), to zawsze tworzą z tego coś stosunkowo nowego i świeżego. Ich inspiracje cenię sobie też zresztą z innego powodu: bo gdyby nie Muse, pewnie nigdy nie poznałabym Orwella i nie napisała pracy o praniu mózgu. A z niczego innego na studiach nie miałam chyba aż takiej frajdy.

I to nie tak, że musicie się ze mną zgadzać. Wręcz przeciwnie: możecie się z nich głośno naśmiewać, albo nawet jawnie ich nienawidzić.
Tylko mi już, kurwa, nie pierdolcie, że to zespół płytki i na jedno kopyto. Albo, nie daj Boże, że są chujowi na żywo, bo to największe bluźnierstwo, jakie w życiu słyszałam. Być na ich koncercie i powiedzieć, że nie potrafią robić zajebistego show, to jak wejść do wody i stwierdzić, że jest sucha.
Amen.