26/06/2015

Zostań swoim coachem

Pewnie też to zauważyliście: wokoło zapanowała jakaś dzika moda na „coaching”.
Jeszcze kilka lat wstecz to słowo kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z amerykańskimi trenerami szkolnych drużyn sportowych; dziś to przede wszystkim wykłady motywacyjne i sukcesywne wpajanie zagubionym ludziom odpowiedniej filozofii życia.


Powiem wam szczerze: narodziny mody na „coaching” uważam za spektakularny upadek naturalnej zdolności do samodzielnego poszukiwania skutecznej, indywidualnej, życiowej filozofii. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko sięganiu po pomoc i czerpaniu inspiracji ze wszystkich możliwych – w tym również nowych – źródeł. Wręcz przeciwnie. Ale niezmiernie irytuje mnie tendencja postrzegania „coachingu” jako jedynej skutecznej drogi do poprawnego, optymistycznego myślenia o sobie i swoim życiu.
A wyraźny tego objaw zdzielił mnie po twarzy po raz pierwszy, gdy oglądałam 20m2 Łukasza (który mnie ani nie zachwyca, ani mi nie przeszkadza) z Joanną Brodzik (swoją drogą dobry wywiad, polecam). Aktorka swobodnie i niezobowiązująco opowiada o swoim podejściu do życia, a prowadzący w pewnym momencie wykrzykuje niedowierzająco "ty chodziłaś na jakieś szkolenia, cholera". No nie, właśnie wcale nie chodziła. Nie wiem czy to był zwykły chwyt marketingowy (wszak prowadzący sam karierę coacha aktualnie rozkręca), czy faktyczne zdumienie, ale takie myślenie uważam za wysoce spaczone. Może jestem jakaś niedzisiejsza, ale dla mnie (podobnie jak dla pani Brodzik) to wciąż jak najbardziej naturalna sprawa, że człowiek inteligentny i chętny do wsłuchania się w samego siebie jest w stanie – samodzielnie – stworzyć odpowiednią dla siebie filozofię, która pozwoli mu czerpać z życia garściami, a i pozostać przy tym gruntownie szczęśliwym. To tylko pusty wymysł 21 wieku, że do zmiany nastawienia na lepsze (czy inaczej mówiąc do polubienia siebie) potrzebujesz specjalisty, serii wykładów, kosztownej psycho-terapii czy lektury pięciu poradników. Ja tam wciąż niezbicie wierzę, że można nie otrzeć się o nie wcale, a i tak dojść do tych samych wniosków, za które 'specjaliści' roszczą sobie ciężkie pieniądze.
Rozwój osobisty niesłusznie urósł do rangi nowej dyscypliny naukowej, bo przecież z założenia powinien być czymś zupełnie naturalnym dla każdego z nas. Powinien wynikać samoistnie: z dogłębnej, świadomej i rozważnej analizy samego siebie, a nie z konsultacji z psychoanalitykiem czy wysłuchania trzech motywacyjnych wykładów. 
Nie chcę tutaj coachingu zupełnie negować, bo jeśli komuś taka forma odpowiada i w wymiarze realnym pomaga, to ma pełne prawo z niej korzystać. Osobiście jednak uważam, że to tylko kolejna utajona forma naszego 21 wiecznego lenistwa: sięganie po gotowe wzorce zamiast poszukiwanie własnych. Jasne, że koniec końców efekty i wnioski i tak się pokryją. Różnica jest tylko taka, że dochodząc do nich samemu jesteś w stanie nauczyć się i wyciągnąć z nich znacznie więcej niż po przeczytaniu poradnika czy wysłuchaniu motywacyjnego wykładu. Bo wydaje mi się (niestety poza własnym nie mam innego przykładu), że jak coś płynie z ciebie samego, a nie z zewnątrz, to ma znacznie większą moc sprawczą. Zresztą motywacyjne wykłady można mieć za darmo: wystarczy otaczać się „tymi większymi”. 
I nie żebym chciała się tu chwalić, ale ten mój coachingowy bulwers dobitnie uświadomił mi jedno: od wielu lat jestem swoim własnym coachem (na kartkach pamiętnika), i z powodzeniem mogłabym napisać własny poradnik o tym co należy sobie uświadomić i jakie prawdy sobie wpoić, żeby nie tylko zacząć się z życia cieszyć, ale i czerpać z niego satysfakcję. Tylko po co to komu, jeśli można do tego wszystkiego dojść samemu, na swój własny i to zapewne znacznie bardziej skuteczny sposób? 
Nie dajcie się zwieść: wy też możecie być swoimi własnymi coachami.