18/05/2014

Being lost

Tak fajnie byłoby zawsze wiedzieć co chce się w życiu robić, być takim super ogarniętym już od samego początku – usłyszałam pewnego słonecznego popołudnia.
W pierwszym odruchu chciałam przytaknąć: bardziej z przyzwyczajenia, niż poczucia słuszności postawionej tezy. Ale nim poddałam się impulsowi, dotarło do mnie, że się z tym kompletnie nie zgadzam. Ogarniętym? A czy miano ogarniętego, nie wymaga przypadkiem wcześniejszego nabrojenia – żeby w ogóle było co ogarniać? Bycie pewnym gdzie się zawodowo wyląduje już w podstawówce pod moją definicję ogarnięcia bynajmniej nie podpada. Robienie dziesięciu tysięcy fakultetów i poświęcanie całego swojego życia – nie tylko towarzyskiego – dla kariery naukowej, jakoś też się z nią dziwnie mija.  
Tak więc właśnie może wcale niefajnie.
Dlaczego? Bo to super ogarnięcie już od samego początku z miejsca wyklucza błądzenie. A że jestem świeżo upieczoną fanką niewiadomej, toteż zawzięcie oponuję.


Otóż to: cieszę się, że błądzę. Że nie wiem czego chcę. Że plączę się bez celu, po omacku. Że nie mam bladego pojęcia w jakim miejscu zawodowo wyląduję. Jakoś już nie boję się nie wiedzieć. Nie boję się nie mieć dalekosiężnych planów, nawet jeśli to wszystko stanowi wyłącznie marną iluzję nieskończonych możliwości, a w rzeczywistości prowadzi donikąd.
Zwykłam na to błądzenie niemiłosiernie narzekać. Bywały dni, gdy gorliwie marzyłam o życiu pod dyktando rodziców: byleby nie musieć samej o sobie decydować. Ale z czasem zdałam sobie sprawę, że jakkolwiek ciężkie by te chwile zwątpień i kompletnego zagubienia nie były, to właśnie one najwięcej mnie o sobie samej i życiu uczyły, uczą i uczyć będą. Dlatego za nic w świecie nie oddałabym dziś tego mojego nieogarnięcia, niezdecydowania i poczucia kompletnego zagubienia. Ani nawet tych wszystkich żenujących błędów, które popełniłam. Bo wiem jak dużo mnie nauczyły. I wiem, że bez nich nie byłabym tym kim jestem.
Być może to super ogarnięcie od samego początku prowadzi na zawodowe wyżyny i ułatwia życie pod wieloma względami, ale i kompletnie zakłóca naturalny bieg rzeczy. Wierzę, że w życiu z natury panuje (nie)mały bałagan i każdy powinien na pewnym etapie zabłądzić. Bo jeśli nigdy nie zabłądziłeś, to nie wiesz co to znaczy się odnaleźć. Nie znasz tego budującego uczucia, które narasta w sercu gdy po zaciętych bataliach z samym sobą poszczególne puzzle wreszcie zaczynają wskakiwać na swoje miejsce, i nagle z chaosu i nicości wyłania się jakiś kształt. Nie jestem pewna, czy istnieje na tym świecie bardziej satysfakcjonujące uczucie.
Nie twierdzę, że to odpowiednia droga dla każdego (bo takiej w ogóle nie ma) i nie staram się negować ludzi, którzy wiedzą czego od życia chcą. Usiłuję raczej powiedzieć, że Ci co błądzą, pod żadnym pozorem nie powinni czuć się gorsi: błądzenie może być fajne i błądzenie należałoby zacząć doceniać. Bo, wbrew pozorom, bycie zagubionym i sfrustrowanym nierzadko okazuje się znacznie bardziej wartościowe niż życie pod czyjeś dyktando.