26/02/2019

Ciężkie jest życie blondynki (6)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 *
 
Bo:

Po pierwsze:
Gdy miałam jakieś siedem lat, a mój brat od niedawna biegał, dostałam w prezencie piłkę uszatkę, która docelowo miała być zabawką na działkę. Wiadomo jednak, że trzeba było ją przetestować, a że zima za oknem wykluczała wyjście na podwórko, to razem z moim dwuletnim bratem zrobiliśmy sobie wyścig po przedpokoju. Śmiechu, co nie miara! Tata z kuchni wołał: „Aniu, przestańcie, bo zaraz któreś sobie głowę rozwali”. Nie wiem czy zdążył zawołać po raz drugi, bo straciłam równowagę, poleciałam na Wojtka, a Wojtek na kant szafki i rzeczywiście tę głowę rozwalił. Nie pamiętam żeby tata kiedykolwiek był na mnie bardziej zły niż wtedy. Całkiem zresztą słusznie.
Analogicznie, prawie dwadzieścia lat później, spacerując po mostku w Stonehaven, Kuba upomniał mnie, żebym „nie bawiła się tak tym dekielkiem, bo w końcu go upuszczę do wody i tyle będzie”. Ledwo skończył mówić, a dźwięk dekielka odbijającego się od nadbrzeżnych kamieni poniósł się echem po na wpół pustej plaży. Całe  szczęście, że Kuba zdołał go dla mnie wyłowić, bohater!

Po drugie:
Świeży klasyk. Wróciłam do nieregularnego picia kawy – bliskość dobrych kawiarni wokół jednego z moich miejsc pracy aż prosi się, żeby, przynajmniej na tych porannych zmianach, wyskoczyć po dobre flat white. Grzechem byłoby nie. Wyskakiwałam więc średnio dwa razy w tygodniu po kawkę na wynos. Gdy uzmysłowiłam sobie, że to raczej nie jest kwestia chwilowej fazy, w dobroczynnym geście dla naszej biednej, zmordowanej planety, postanowiłam zakupić sobie keep cupa. Z plastiku pić kawy nienawidzę, bo zmienia jej smak i przesiąka zapachem na amen, więc wydałam kilka funtów więcej i zakupiłam niewielkie, ale bardzo ładne szkło z korkiem zamiast gumy. Nosiłam je ze sobą do pracy dumnie przez około miesiąc, aż któregoś pięknego dnia zrzuciłam go z biurka i roztrzaskałam na oczach gości w milion drobnych kawałeczków. No bo przecież zakup się nie liczy, jeśli go nie zdubluję!

Po trzecie:
To, że często samej sobie robię krzywdę, jest już raczej oczywiste – niezdarności mi w genetycznej loterii bynajmniej nie poszczędzono. Ale do tej niezdarności dochodzi jeszcze wrodzona impulsywność i tendencja do wkurwiania się o byle co, czego piękny przykład dałam we wczesnych latach nastoletnich, gdy w wielkiej frustracji (najpewniej o jakąś wysoce nieistotną pierdołę, bo rzecz jasna nie pamiętam dziś co mnie tak wzburzyło), z całej siły kopnęłam drzwi od łazienki. Bo akurat były najbliżej. Efekt: pęknięta kość w małym palcu stopy. Fajna sprawa na wakacje, oglądałam kuzynostwo szalejące w basenie z brzegu!
Aż strach pomyśleć jakimi szkodami mógłby się skończyć mój wkurw dziś.

Po czwarte:
Norbert odwiedził mnie w Edynburgu początkiem sierpnia. Przed naszym wieczorem pełnym „fringe’owania”, postanowiliśmy zażyć trochę słońca na dotąd nieznanej (a pięknej) plaży w North Berwick. Kupiliśmy wino, sushi, owocki i z kocykiem poszliśmy cieszyć się pięknymi okolicznościami przyrody – nawet zrzuciliśmy odzienie i weszliśmy sobie do wody! Po obaleniu drugiego wina czas rzeczywisty zaczął dość znacznie rozjeżdżać się z czasem upojonym, a w pęcherzu, rzecz jasna, puścił kurek. Wiecie jak to jest, gdy po pijaku po raz kolejny zachce ci się sikać – nie ma mowy o wstrzymaniu dłużej niż 5 minut, a że do pociągu było ich co najmniej 15, postanowiłam dyskretnie wysikać się do morza. W pełnym stroju, bo nie było czasu znowu się rozbierać. To, że kamienie przy brzegu są mokre, a przyczepność konwersów jest mniejsza niż przyczepność nagich stóp dotarło do mnie dopiero wtedy, gdy z impetem wpadłam po pas do wody. W moich JEDYNYCH spodniach. Tak więc sprintem na pociąg (z jeziorem w butach już biegłam, ale w mokrych jeansach to był pierwszy raz – bynajmniej nie polecam), a z pociągu sprintem do Primarka po jakąś alternatywę na pupę, bo między pociągiem a pierwszą sztuką mieliśmy mniej niż godzinę.  

Po piąte:
Rzeszów odwiedziłam (jakoś początkiem 2017, o ile mnie pamięć nie myli). Było bardzo dużo dobrego jedzenia, trochę spacerowania, piwko lub dwa przy dobrej planszówce w knajpie, generalnie bardzo przyjemny wyjazd. W drodze na dworzec wstąpiliśmy do Biedronki po jakiś niewielki prowiant. Przy kasie rzucamy słaby żarcik za żarcikiem, Pani się uśmiecha, nie wiadomo czy z sympatii czy z zażenowania naszym podpitym gadulstwem. Pakując rzeczy do plecaka zauważam bezpańskie 4 złote. Informuję więc grzecznie Panią kasjerkę, że to ktoś musiał zostawić przede mną, bo to nie moje. Pani patrzy na mnie jakbym co najmniej z choinki spadła, ktoś w kolejce za mną głośno prycha, a ja wzruszam ramionami i ruszam w stronę drzwi. Jestem przecież uczciwym człowiekiem. Że to były moje 4 złotówki reszty, uzmysłowiłam sobie dopiero przed sklepem. Kuba nie mógł przestać się ze mnie śmiać.